Unia Europejska

Žižek o Grecji: Odwaga w czasach beznadziei

Grecji nie prosi się o przełknięcie gorzkiej pigułki, prosi się ją o przetrzymanie bólu, by reszta Unii mogła dalej śnić swój sen w spokoju.

Włoski filozof Giorgio Agamben powiedział w którymś z wywiadów, że „myślenie jest odwagą w czasach beznadziei” – oto refleksja, która doskonale pasuje do momentu, w którym się znaleźliśmy, gdy nawet najbardziej pesymistyczne diagnozy kończą się zazwyczaj podnoszącą na duchu uwagą o światełku na końcu tunelu. Prawdziwą odwagą więc jest nie tyle wyobrażenie sobie jakiejś alternatywy, ile akceptacja tego, że właściwie żadnej alternatywy nie sposób dostrzec: marzenie o alternatywie jest już oznaką intelektualnego tchórzostwa, funkcjonuje jako fetysz powstrzymujący nas przed przemyśleniem ślepego zaułka, w jakim się znaleźliśmy. Mówiąc krótko, prawdziwą odwagą jest przyznanie, że światełko na końcu tunelu to lampy pędzącego w naszą stronę pociągu. Nie ma lepszego przykładu zapotrzebowania na tego rodzaju odwagę niż dzisiejsza sytuacja w Grecji.

Podwójny zwrot akcji w sprawie greckiego kryzysu, który obserwowaliśmy w lipcu 2015 roku, to nie zwykłe przejście od tragedii do komedii, lecz – jak zauważył Stathis Kouvelakis na łamach „Jacobina” – przejście od pełnej komicznych zwrotów tragedii do teatru absurdu. Czy istnieje lepszy sposób oddania tego nadzwyczajnego skoku z jednej skrajności w drugą, który zachwyciłby nawet najbardziej wymagającego heglistę? Zmęczona niekończącymi się negocjacjami z władzami Unii, upokarzana raz po raz Syriza zarządziła na niedzielę 5 lipca referendum. Pytała w nim naród, czy ten popiera, czy też odrzuca unijne propozycje nowego planu oszczędnościowego. Chociaż sam rząd jasno poparł odpowiedź negatywną, wynik referendum był zaskoczeniem: zdecydowana większość Greków (ponad 61%) odpowiedziała „Nie” na unijny szantaż. Zaczęły krążyć plotki, że wynik – zwycięstwo rządu – był gorzką niespodzianką dla samego Alexisa Tsiprasa, który skrycie miał nadzieję, że jego rząd przegra, a porażka pozwoli mu uratować twarz, kiedy będzie podporządkowywał się wymaganiom UE („musimy uszanować głos wyborców”). Jednak dosłownie na drugi dzień Tsipras ogłosił, że Grecja jest gotowa na wznowienie negocjacji, a kilka dni później wynegocjował plan, który jest właściwie taki sam, jak ten odrzucony w referendum (pod pewnymi względami nawet surowszy) – mówiąc krótko, zachował się tak, jak gdyby rząd referendum przegrał, a nie wygrał. Jak pisał Kouvelakis:

Jak to możliwe, że miażdżące „Nie” dla zapowiedzianej polityki oszczędności zostało zinterpretowane jako zielone światło dla nowego porozumienia? […] Poczucie absurdu nie jest wyłącznie efektem tego niespodziewanego zwrotu. Wynika przede wszystkim z faktu, że wszystko to jest nam przedstawiane, jak gdyby nic się nie stało, a referendum było zbiorową halucynacją, która nagle się skończyła, i możemy zajmować się swobodnie tym samym, co wcześniej. Skoro jednak nie wszyscy zostaliśmy Lotofagami, pozwólcie na krótkie podsumowanie tego, co działo się przez ostatnie killka dni. […] W poniedziałek rano, zanim jeszcze całkiem ucichły okrzyki zwycięstwa, rozpoczął się teatr absurdu. […]

Społeczeństwo, jeszcze radośnie otumanione po niedzieli, patrzy, jak przedstawiciele 62 procent podporządkowują się 38 procentom zaraz po głośnym zwycięstwie demokracji i suwerenności narodu. […] A jednak referendum naprawdę się odbyło, nie było halucynacją, z której teraz wszyscy się ocknęli. Wręcz przeciwnie, halucynacja jest próbą sprowadzenia referendum do roli wentylu bezpieczeństwa tuż przed skierowaniem kursu na kolejne porozumienie.

Sprawy potoczyły się właśnie w tym kierunku. Nocą 10 lipca grecki parlament upoważnił przewagą 250 do 32 głosów Alexisa Tsiprasa do wynegocjowania nowego bailoutu, jednak planu nie poparło 17 koalicyjnych posłów, co oznacza, że otrzymał on większe poparcie od partii opozycyjnych niż od swojej własnej. Kilka dni później Sekretariat Polityczny Syrizy, zdominowany przez lewe skrzydło partii, stwierdził, że najnowsze propozycje Unii są „absurdalne” i „wykraczają poza granice wytrzymałości greckiego społeczeństwa” – lewicowy ekstremizm?

Tymczasem nawet Międzynarodowy Fundusz Walutowy (w tym przypadku głos choć minimalnie racjonalnego kapitalizmu) wyraził dokładnie taki sam pogląd: w opublikowanym dzień później raporcie ogłosił, że Grecja potrzebuje znacznie większego umorzenia długu, niż chciały to wziąć pod uwagę europejskie rządy – prolongaty długu na okres 30 lat, która objęłaby także nowe kredyty, oraz radykalnego przedłużenia terminu spłacalności.

Nic dziwnego, że sam Tsipras publicznie wyraził swoje wątpliwości co do planu ratunkowego: „Nie wierzymy w środki, które się nam narzuca” – powiedział w trakcie telewizyjnego wywiadu, dając do zrozumienia, że popiera go z czystej desperacji, w celu uniknięcia całkowitego załamania gospodarczego i finansowego.

Eurokraci wykorzystują takie wyznania z imponującą perfidią: teraz, kiedy grecki rząd zaakceptował ich surowe wymagania, wątpią w jego szczerość i powagę. Jak Tsipras miałby tak naprawdę walczyć o program, w który sam nie wierzy? Jak grecki rząd może zaangażować się w ratyfikację umowy, która sprzeciwia się wynikowi referendum?

Jednak deklaracje takie jak ta Międzynarodowego Funduszu Walutowego pokazują, że problem leży gdzie indziej: czy UE naprawdę wierzy we własny plan bailoutu dla Grecji? Czy naprawdę wierzy, że brutalnie narzucone środki pobudzą wzrost gospodarczy i umożliwią spłatę długu? A może raczej główny motyw brutalnych nacisków na Grecję jest nie tyle ekonomiczny (z punktu widzenia ekonomii to oczywisty absurd), ile polityczno-ideologiczny? Może, jak stwierdził Paul Krugman w „New York Timesie”: „Niemcom nie wystarcza kapitulacja, chcą zmiany ustroju i całkowitego upokorzenia, a istotna niemiecka frakcja chce wypchnąć Grecję [ze strefy euro] i mniej lub bardziej ucieszyłaby się z upadku jednego państwa, które byłoby ostrzeżeniem dla reszty”. Należy pamiętać, jak przerażająca jest dla europejskiego establishmentu Syriza – skrajnie prawicowy polski europoseł otwarcie zasugerował greckiej armii zamach stanu w celu ratowania kraju.

Skąd to przerażenie? Od Greków i Greczynek domaga się zapłaty wysokiej ceny, ale wcale nie za realną perspektywę wzrostu. Raczej za kontynuację fantazji „ extend and pretend”. Prosi się ich o wzniesienie się ponad swoje cierpienie w celu podtrzymania snu innych (eurokratów). Gilles Deleuze powiedział dekady temu: Si vous etez pris dans le reve de l’autre, vous etez foutus. („jeśli znajdziesz się w cudzym śnie, to masz przejebane”) i to właśnie jest położenie, w którym tkwią teraz Grecy. Grecji nie prosi się o przełknięcie gorzkiej pigułki w zamian za realistyczny plan gospodarczego ożywienia, prosi się ją o zaciśnięcie zębów, by reszta Unii Europejskiej mogła dalej śnić swój sen w spokoju.

Jeśli ktoś potrzebuje przebudzenia, to wcale nie Grecja, tylko właśnie Unia. Każdy, kto nie tkwi w tym śnie, wie, co nas czeka, jeśli plan bailoutu wejdzie w życie: to około 90 kolejnych miliardów wrzuconych do greckiego koszyka, tym samym dług wzrośnie do około 400 miliardów euro (z czego większość prędko powróci do Europy Zachodniej – tak naprawdę bailout jest przeznaczony dla niemieckich i francuskich banków, nie dla samej Grecji), a my możemy spodziewać się za parę lat kolejnego kryzysu.

Jednak czy byłaby to naprawdę porażka planów ratowania Grecji? Na pierwszy rzut oka, jeśliby porównać plan z faktycznym rezultatem – oczywiście, że tak. Jednak na głębszym poziomie nie sposób oprzeć się wrażeniu, że tak naprawdę nie chodzi o to, żeby ratować Grecję, lecz zmienić ją w gospodarczo skolonizowane, utrzymywane w ciągłej biedzie i zależności kadłubowe państewko będące ostrzeżeniem dla innych. Jednak na tym głębszym poziomie znów mamy do czynienia z porażką – nie Grecji, lecz samej Europy, emancypacyjnego rdzenia europejskiego dziedzictwa.

Referandalne „Nie” było niewątpliwie wielkim etyczno-politycznym aktem: Grecy heroicznie odrzucili brutalny nacisk UE, sprzeciwili się skoordynowanej, wrogiej propagandzie siejącej strach i kłamstwa – stanęli zjednoczeni bez perspektyw na przyszłość, przeciw pragmatyzmowi i „realnym” rachubom. Greckie „Nie” było autentycznym gestem wolności i autonomii, ale kluczowe jest oczywiście to, co dzieje się dzień po referendum, kiedy trzeba powrócić z ekstatycznej negacji do brudnych, codziennych spraw – tu tymczasem pojawił się inny rodzaj jedności, jedność sił „pragmatycznych” (większość Syrizy i wielkich partii opozycyjnych) przeciwko lewemu skrzydłu Syrizy i Złotemu Świtowi. Czy to znaczy, że długa walka Syrizy poszła na marne, a „Nie” w referendum było jedynie pustym, sentymentalnym gestem, mającym uczynić kapitulację bardziej strawną?

Bitwa została przegrana w momencie, gdy wybór okazał się wyborem między Grexitem a kapitulacją przed Brukselą. Obydwie opcje nie wychodzą poza wizję eurokratów (nie zapominajmy, że niemieccy antygreccy twardogłowi, jak Wolfgang Schauble, również opowiedzieli się raczej za Grexitem!). Rząd Syrizy nie walczył tylko o większe umorzenie długu i trochę nowych pieniędzy w ramach tego samego układu, ale o przebudzenie Europy z dogmatycznej drzemki.

W tym tkwi autentyczna wielkość Syrizy: choć ikoną niepokojów społecznych w Grecji były protesty na Placu Syntagma (Konstytucji), Syriza włożyła iście heraklejski trud w przejście od syntagme do paradygme, w długotrwałą i wytrwałą pracę przekładania energii buntu na konkretne środki, które zmienią codzienne życie mieszkańców Grecji. Musimy wyrazić się w tej kwestii bardzo precyzyjnie: „Nie” w greckim referendum nie było wymierzone w austerity w sensie konieczności wyrzeczeń i ciężkiej pracy, ale w unijne marzenie kontynuowania scenariusza business as usual.

Były minister finansów Grecji, Yanis Varoufakis, wielokrotnie stawiał sprawę jasno: Grecji potrzeba nie kolejnej pożyczki, tylko całościowego oddłużenia, które dałoby szansę na odbicie się gospodarki od dna.

Pierwszym krokiem w tym kierunku powinna być większa demokratyczna transparentność mechanizmów władzy. Nasze demokratycznie wybrane aparaty państwowe są dublowane przez gęstą sieć „porozumień” i niewybieralnych ciał „eksperckich”, które dysponują realną gospodarczą (i militarną) władzą. Tak Varoufakis relacjonuje niewiarygodny moment swoich negocjacji z reprezentującym Unię Jeorenem Dijsselbloemem:

W pewnym momencie szef Eurogrupy zdecydował się pójść z nami na starcie i nas wyrzucić, dał wszystkim do zrozumienia, że Grecja jest właściwie na drodze do wyjścia ze strefy euro. […] Jest taki zwyczaj, że komunikaty grupy muszą być jednomyślne, a przewodniczący nie może tak po prostu zwołać zebrania Eurogrupy i wykluczyć jedno z państw członkowskich. Tymczasem on powiedział „Cóż, jestem przekonany, że mogę”. Więc poprosiłem o opinię prawną. Zrobiło się trochę niezręcznie.

Spotkanie przerwano na jakieś 5–10 minut, urzędnicy konsultowali się telefonicznie, w końcu zwrócił się do mnie ekspert do spraw prawnych i powiedział: „Cóż, Eurogrupa z prawnego punktu widzenia nie istnieje, nie ma żadnego traktatu, który ustanawiałby tę grupę”. Mamy więc „nieistniejącą” organizację, która ma olbrzymią władzę nad życiem Europejczyków. Przed nikim nie odpowiada, właściwie prawnie nie istnieje, nie przechowuje się żadnych protokołów z jej spotkań, wszystko jest poufne, więc żaden obywatel nie może się dowiedzieć, co było tam mówione. Podejmuje się decyzje o wadze niemal życia i śmierci, a żaden uczestnik przed nikim nie odpowiada.

Brzmi znajomo? Tak, dla każdego, kto wie, jak funkcjonują dziś chińskie władze po tym, jak Deng Xiaoping wprowadził w życie wyjątkowy podwójny system: aparat państwowy i wymiar sprawiedliwości są dublowane przez instytucje partyjne, które są w ścisłym sensie nielegalne czy też, jak zgrabnie ujął to He Weifang, profesor prawa z Pekinu: „Jako organizacja Partia stoi poza i ponad prawem. Powinna mieć osobowość prawną – innymi słowy: powinno dać się ją pozwać – ale nie jest nawet zarejestrowana jako organizacja. Partia istnieje całkowicie poza systemem prawnym” (Richard McGregor, The Party, Allen Lane, London 2010, s. 22). Wedle słów McGregora wygląda to tak, jakby państwotwórcza przemoc przetrwała ucieleśniona w organizacji o niejasnym statusie prawnym:

Wydawałoby się trudne ukryć organizację tak wielką jak Komunistyczna Partia Chin, ale uważnie pielęgnuje ona swoją zakulisową rolę. Duże partyjne departamenty kontrolujące personel i media specjalnie utrzymują się poza zasięgiem wzroku. Partyjne komitety (znane jako „małe grupy przewodnie”), które wyznaczają cele i narzucają konkretną politykę ministerstwom, do których należy jej wykonywanie, działają w ukryciu. Skład tych komitetów, a nawet ich istnienie, są rzadko wspominane w kontrolowanych przez państwo mediach, nie mówiąc o dyskusjach na temat sposobu podejmowania przez nie decyzji.

Nic dziwnego, że Varoufakisa spotkało dokładnie to samo, co chińskiego dysydenta, który niegdyś formalnie wniósł do sądu skargę na Komunistyczną Partię Chin, której przypisał winę za masakrę na placu Tienanmen. Po kilku miesiącach otrzymał odpowiedź z Ministerstwa Sprawiedliwości: nie można rozpatrzeć jego skargi, ponieważ w Chinach nie zarejestrowano organizacji o nazwie „Komunistyczna Partia Chin”.

Koniecznie trzeba zauważyć, że rewersem tej nietransparentności władzy jest fałszywy humanitaryzm mówiący, jakoby po zwycięstwie nad Grekami przyszedł czas na humanitarną troskę. Jean-Claude Juncker natychmiast ogłosił, że cieszy się z ugody, ponieważ prędko ukoi ona cierpienia greckiego społeczeństwa, które nie dawały mu spokoju. Klasyczny scenariusz: po politycznych represjach przyszłą pora na humanitarną troskę i pomoc… a może nawet wydłużenie terminu spłaty długu.

Co można zrobić w tak beznadziejnej sytuacji? Przede wszystkim oprzeć się pokusie Grexitu jako heroicznej odmowy znoszenia dalszych upokorzeń i wyjścia – ale dokąd? W jaki nowy, pozytywny porządek wejdziemy? Opcja Grexitu wydaje się „realnie-niemożliwa”, ponieważ doprowadziłaby do natychmiastowej społecznej dezintegracji. Jak pisze Krugman: „Tsipras najwidoczniej dał się przekonać, że wyjście ze strefy euro jest całkowicie niemożliwe. Wygląda na to, że Syriza nie ma nawet planu awaryjnego związanego z walutą równoległą (mam nadzieję, że się mylę). To stawia go w fatalnej pozycji negocjacyjnej”.

Krugmanowi chodzi jednak o to, że Grexit jest też „niemożliwie-realny”, może przynieść nieoczekiwane konsekwencje i w związku z tym można zaryzykować. „Wszyscy mądrale, twierdzący, że Grexit jest niemożliwy, że doprowadziłby do całkowitej zapaści, nie wiedzą, o czym mówią. Nie mam przy tym na myśli tego, że koniecznie są w błędzie – myślę, że są, ale każdy, kto jest pewien jakiegokolwiek stanowiska w tej sprawie, ulega złudzeniom. Chodzi mi o to, że w tej kwestii nikt nie ma niezbędnego doświadczenia”.

Choć co do zasady to prawda, tym niemniej wiele wskazuje na to, że nagły Grexit faktycznie doprowadziłby teraz do poważnej katastrofy społeczno-gospodarczej. Ekonomiści Syrizy zdają sobie sprawę z tego, że taki krok natychmiast wywołałby dalszy spadek standardu życia (co najmniej) o kolejne 30 procent, doprowadzając niedolę do jeszcze bardziej nieznośnego poziomu wraz z niebezpieczeństwem zamieszek społecznych czy nawet wojskowej dyktatury na horyzoncie. Perspektywa takiego heroicznego kroku jest więc pokusą, której trzeba się oprzeć.

Pojawiają się zatem wezwania do tego, by Syriza wróciła do swoich korzeni: nie powinna stać się kolejną parlamentarną partią władzy, ponieważ prawdziwa zmiana następuje zawsze oddolnie, za sprawą społeczeństwa, jego samoorganizacji, nie przez aparat państwowy… To kolejny przypadek pustego pozerstwa, pomija bowiem kluczowy problem tego, jak radzić sobie z międzynarodowymi naciskami w sprawie długu czy też, bardziej ogólnie, jak używać władzy i rządzić państwem? Oddolna samoorganizacja nie zastąpi państwa, a pytanie brzmi raczej: jak zreorganizować aparat państwowy, żeby mógł funkcjonować inaczej?

Tak czy siak, nie wystarczy powiedzieć, że Syriza stoczyła bohaterską walkę i sprawdziła, co jest dziś możliwe – walka trwa, dopiero się zaczęła. Zamiast skupiać się na „sprzecznościach” polityki Syrizy (po zwycięstwie „Nie” zaakceptowała program odrzucony przez społeczeństwo) i popadać w rzucanie wzajemnych oskarżeń (czy większość Syrizy popełniła oportunistyczną zdradę stanu, czy też lewica nieodpowiedzialnie preferowała Grexit), powinniśmy razem skoncentrować się na tym, co robi nasz wróg: „sprzeczności” polityki Syrizy są lustrzanym odbiciem „sprzeczności” w ramach unijnego establishmentu stopniowo podważających fundamenty zjednoczenia Europy.

Pod postacią „sprzeczności” polityki Syrizy unijny establishment jedynie odbiera w prawdziwej formie wiadomość, którą sam wysłał.

I tym właśnie Syriza powinna się teraz zająć. Z bezwzględnym pragmatyzmem i chłodną kalkulacją powinna znaleźć najmniejsze pęknięcia w zbroi przeciwnika.

Powinna sprzymierzyć się z każdym, kto opiera się dominującej polityce Unii – od brytyjskich konserwatystów po UKIP. Powinna bezwstydnie flirtować z Rosją i Chinami, grając pomysłem przekazania Rosji jakiejś wysepki na śródziemnomorską bazę militarną, aż stratedzy NATO zesrają się ze strachu. Parafrazując Dostojewskiego, jeśli unijny bóg upadł, wszystko jest dozwolone.

Kiedy ktoś narzeka, że unijna administracja w swej ślepej obsesji upokarzania i karania Greków brutalnie ignoruje ich los, że nawet południowoeuropejskie państwa jak Włochy czy Hiszpania nie wykazały się solidarnością, powinniśmy odpowiedzieć: i co w tym dziwnego? Czego spodziewali się ci krytycy? Że unijna administracja jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojmie argumentację Syrizy i będzie postępować zgodnie z nią? Władze UE robią dokładnie to, co zawsze. Słyszy się też zarzut, że Syriza szuka wsparcia w Rosji i Chinach – jak gdyby to nie sama Europa wpychała Grecję ich ramiona z upokarzającą siłą.

Pojawia się również teza, że fenomen Syrizy dowodzi nieaktualności podziału na lewicę i prawicę. Grecka Syriza nazywana jest skrajną lewicą, a Francuzka Marine le Pen przedstawicielką skrajnej prawicy, ale mają ze sobą wiele wspólnego: walczą o suwerenność państwa przeciw międzynarodowym korporacjom. Jest więc dość logiczne, że w Grecji Syriza tworzy koalicję z małą niepodległościową partią prawicową. 22 kwietnia 2015 François Hollande powiedział w telewizji, że Marine le Pen brzmi dziś jak George Marchais (przywódca francuskich komunistów) w latach siedemdziesiątych – na tę samą patriotyczną modłę broni losu zwykłych Francuzów wyzyskiwanych przez międzynarodowy kapitał – nic więc dziwnego, że Marine le Pen popiera Syrizę… To dziwaczna teza, nie mówiąca wiele więcej niż stara liberalna pseudomądrość, że faszyzm jest rodzajem socjalizmu. W momencie, gdy wypływa temat pracy dla imigrantów, całe podobieństwo znika.

Ostatecznie problem jest znacznie bardziej podstawowy. Na lewicy współcześnie powtarza się historia przywódcy lub partii wybranych przy powszechnym entuzjazmie i obiecujących „nowy świat” (Mandela, Lula), którzy prędzej czy później, zazwyczaj po kilku latach, potykają się na kluczowym dylemacie: ośmielić się tknąć kapitalistyczny porządek czy zdecydować się grać wedle jego reguł? Jeśli ktoś jednak zaburza mechanizm, prędko „karze się” go zakłóceniami na rynkach, gospodarczym chaosem i tak dalej.

Heroizm Syrizy polegał na tym, że po zwycięstwie w demokratycznej, politycznej bitwie, jej politycy zaryzykowali kolejny krok i włożyli kij w szprychy kapitału. Lekcją z greckiego kryzysu jest to, że kapitał, będąc zarazem fikcją symboliczną, jest naszym Realnym. Można powiedzieć, że dzisiejsze protesty są podtrzymywane przez kombinację (nakładanie się) różnych poziomów, a ta kombinacja stanowi o ich sile: protestujący walczą o („normalną” parlamentarną) demokrację przeciw autorytarnym reżimom, przeciw rasizmowi i seksizmowi, a zwłaszcza nienawiści, której celem są imigranci i uchodźcy; o państwo dobrobytu przeciw neoliberalizmowi, przeciw korupcji w polityce i gospodarce (firmom zatruwającym środowisko itp.), o nowe formy demokracji, które wykraczają poza partyjne rytuały (partycypacja itd.), a w ostatecznym rachunku kwestionują sam globalny system kapitalistyczny i starają się utrzymać przy życiu ideę społeczeństwa niekapitalistycznego. Udaje im się uniknąć obydwu pułapek: fałszywego radykalizmu („chodzi o obalenie liberalno-parlamentarnego kapitalizmu, pozostałe kwestie są drugorzędne”) oraz fałszywego stopniowania („teraz walczymy przeciw wojskowej dyktaturze, o zwykłą demokrację, zapomnijcie o swoich socjalistycznych mrzonkach, na to przyjdzie czas… może kiedyś”).

Kiedy mamy do czynienia z konkretną walką, kluczowe pytanie brzmi: jak nasze zaangażowanie lub jego brak wpłyną na tę walkę? Co do zasady, kiedy wybucha rewolta przeciw agresywnemu, quasi-demokratycznemu reżimowi, jak było to w przypadku Bliskiego Wschodu w 2011 roku, łatwo jest zmobilizować tłumy miło brzmiącymi dla ich uszu hasłami – demokracja, sprzeciw wobec korupcji itd. Jednak potem stopniowo dochodzimy do trudniejszych dylematów: kiedy rewolta osiąga swe bezpośrednie cele, dochodzi do nas, że to, co nam przeszkadzało (niewola, upokorzenie, korupcja, brak perspektyw na godne życie), trwa – tyle że w innej postaci. W Egipcie protestującym udało się pozbyć represyjnego reżimu Mubaraka, ale korupcja została, a perspektywy godnego życia jeszcze bardziej się oddaliły. Po obaleniu autorytarnego ustroju mogą zaniknąć ostatnie ślady patriarchalnej troski o ubogich, a nowo uzyskana wolność może sprowadzać się do wolności wyboru swojego nieszczęścia – większość nie tylko pozostaje biedna, ale na dodatek słyszy, że odkąd jest wolna, sama odpowiada za swoje ubóstwo. W tak kłopotliwej sytuacji musimy przyznać, że w naszych celach tkwiły błędy, że nasze cele nie były zdefiniowane wystarczająco dokładnie, że standardy demokratyczne również mogą stać się formą zniewolenia: wolność polityczna może z łatwością zapewnić prawne ramy dla ekonomicznego niewolnictwa, a nieuprzywilejowani „z własnej woli” oddadzą się w niewolę. Powinniśmy zatem wymagać czegoś więcej niż tylko demokracji politycznej – demokratyzacji życia społecznego i gospodarczego. Mówiąc krótko, musimy przyznać, że to, co najpierw uznaliśmy za poronioną próbę wcielenia w życie szlachetnych zasad, jest nieodłączną częścią samych tych zasad – przejście od etapu wypaczenia pojęcia przez jego niepełną realizację do wypaczenia nierozłącznie związanego z samym tym pojęciem to wielki krok w politycznej edukacji.

Dominująca ideologia zmobilizowała tu cały swój arsenał, żeby odciągnąć nas od radykalnych wniosków. Zaczyna się nam wmawiać, że demokratyczna wolność pociąga za sobą swoistą odpowiedzialność, że nie przychodzi za darmo, że nie jesteśmy wystarczająco dojrzali, jeśli oczekujemy od demokracji zbyt wiele.

Tym sposobem obarcza się nas winą za nasze niepowodzenia: w wolnym społeczeństwie, jak słyszymy, wszyscy jesteśmy kapitalistami inwestującymi w swoje życie, musimy na przykład zainwestować więcej w edukację niż w rozrywkę, jeśli chcemy odnieść sukces itd. Na bardziej politycznym poziomie amerykańska polityka zagraniczna wypracowała szczegółową strategię, jak kontrolować straty przez przekierowanie ludowych powstań w akceptowalne parlamentarno-kapitalistyczne ramy – udało się to w Południowej Afryce po obaleniu apertheidu, w Filipinach po upadku Marcosa, w Indonezji po obaleniu Suharto itd. W tym układzie radykalna polityka emancypacyjna staje przed największym wyzwaniem: jak postępować, kiedy okres entuzjazmu minął, jak wykonać następny krok bez ulegania katastrofalnej, „totalitarystycznej” pokusie – innymi słowy, jak zajść dalej niż Mandela, nie zostając przy tym Mugabe.

W tym momencie właśnie kluczowa staje się odwaga w czasach beznadziei.

przełożył Krzysztof Juruś

 

**Dziennik Opinii nr 208/2015 (992)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Slavoj Žižek
Slavoj Žižek
Filozof, marksista, krytyk kultury
Słoweński socjolog, filozof, marksista, psychoanalityk i krytyk kultury. Jest profesorem Instytutu Socjologii Uniwersytetu w Ljubljanie, wykłada także w European Graduate School i na uniwersytetach amerykańskich. Jego książka Revolution at the Gates (2002), której polskie wydanie pt. Rewolucja u bram ukazało się w Wydawnictwie Krytyki Politycznej w 2006 roku (drugie wydanie, 2007), wywołało najgłośniejszą w ostatnich latach debatę publiczną na temat zagranicznej książki wydanej w Polsce. Jest również autorem W obronie przegranych spraw (2009), Kruchego absolutu (2009) i Od tragedii do farsy (2011).
Zamknij