Świat

Desperacki okrzyk „Dość!” przeszedł w „Pozbądźmy się ich wszystkich!”

Od zapatystów przez Indignados do Zuccotti Park w Nowym Jorku.

1 stycznia 1994 roku, gdy świat budził się właśnie po noworocznych szaleństwach, rebeliancka armia zapatystów wyszła z dżungli w meksykańskim Chiapas z okrzykiem „Ya Basta!” (Dość!). Akcję zaplanowano na dzień wejścia w życie Północnoamerykańskiego Układu Wolnego Handlu (NAFTA), znoszącego ograniczenia handlowe między Meksykiem, Stanami Zjednoczonymi i Kanadą. Zapatystowska Armia Wyzwolenia Narodowego (Ejército Zapatista de Liberación Nacional), prowadząca raczej opór cywilny niż zbrojny, za cel stawiała sobie stworzenie alternatywy wobec procesów globalizacji – alternatywy, która mogłaby angażować między innymi rdzenną ludność Meksyku. Zapatyści umiejętnie wykorzystywali media do głoszenia idei polityki prowadzonej „od dołu i dla dołów”, między innymi publikując w sieci serię Deklaracji z dżungli lakandońskiej. Uważali przemiany mediów i zmiany polityczne za dwie strony tej samej monety. Mieli również wyjątkową umiejętność tworzenia wydarzeń medialnych. Ich rzecznik, Subcomandante Marcos, występujący zawsze w kominiarce i z nieodłączną fajką, stał się kimś w rodzaju osobowości medialnej.

Wielu komentatorów przypisuje zapatystom wynalezienie „haktywizmu”, czyli internetowego aktywizmu, polegającego na zakłócaniu działań agend rządowych w sieci lub blokowaniu stron internetowych korporacji. Jedna z takich akcji doprowadziła do zbrojnej reakcji meksykańskiej armii i przesiedlenia pięciu tysięcy osób. W konsekwencji 18 czerwca 1999 roku zapatyści i ich sprzymierzeńcy zorganizowali „wirtualny protest siedzący” na stronie internetowej meksykańskiego rządu. Stosunkowo słabe zabezpieczenia strony nie były w stanie zatrzymać ataku, umożliwianego przez prosty skrypt HTML. Zapatyści podkreślają, że działania tego typu stanowią elektroniczną formę pokojowego nieposłuszeństwa obywatelskiego. Nie są to działania kryminalne. W Szóstej deklaracji ogłosili, że chcą „świata, w którym istnieje miejsce dla wielu światów, świata, który może być jeden i różnorodny zarazem”.

Chodziło o nową formę „reprezentacji”, dostosowaną do epoki globalizacji. Po pierwsze, reprezentacja jest sposobem, w jaki ukazujemy wydarzenia i doświadczenia, nadając im odmienną formę – filmu, fotografii lub jakiegokolwiek innego medium. W przeświadczeniu zapatystów medialne działania współtworzone przez społeczeństwo, choćby „wirtualne protesty siedzące”, nie stanowią jedynie formy promocji ważnych dla grupy poglądów, lecz są przede wszystkim żywymi przykładami sposobu działania świata, który zapatyści chcieliby stworzyć.

Wraz z rozwojem globalnej kultury cyfrowej takie partycypacyjne podejście stało się o wiele bardziej powszechne i zrozumiałe niż w 1994 roku.

Po drugie, „reprezentacja” oznacza system parlamentarny, w którym wybiera się lub wskazuje jednostki mające reprezentować interesy innych. Jednak system ten daje wyłonionym na tej zasadzie reprezentantom dużą swobodę w decydowaniu o losach państwa. Dlatego zapatyści chcieli dać społeczeństwu władzę rządzenia sobą w systemie, który nazywali „demokracją bezpośrednią”. Choć ich działania inspirowały ludzi na całym świecie, jedynie w Chiapas udało się doprowadzić do trwałej zmiany. W rzeczywistości jednak zapatystowska idea partycypacji demokratycznej z wykorzystaniem mediów cyfrowych jest zapewne lepiej dostosowana do warunków panujących w nowych miastach – miastach globalnych. Zatem kolejnym ważnym elementem myślenia wizualnego w epoce globalizacji musi być rozwijanie tego podwójnego rozumienia reprezentacji.

Miasta globalne na całym świecie, od Kairu po Stambuł, od Nowego Jorku po Madryt, rzeczywiście stały się w ostatnich dwóch dekadach miejscami protestów, których uczestnicy domagają się tego, co David Harvey nazwał „prawem do miasta”.

To właśnie tu młoda, miejska, połączona przez sieć większość podważa oba rodzaje dominujących form reprezentacji. W 2001 roku Argentyńczycy obalili aż pięć rządów, wykorzystując hasło „Oni nas nie reprezentują”. Prowokuje ono pytanie o to, czy nowa globalna większość może stworzyć własne reprezentacje, zarówno polityczne, jak i wizualne, czy też nadal trwać będzie dominacja wizualnej oligarchii napędzanej przez globalizację.

Zjawisko podawania w wątpliwość dominujących form reprezentacji (w obu znaczeniach tego pojęcia) po raz pierwszy przeniosło się z terenów wiejskich do miast globalnych właśnie w Argentynie. Po upadku dyktatury wojskowej w 1983 roku Argentyna potężnie zadłużyła się w Międzynarodowym Funduszu Walutowym. W latach dziewięćdziesiątych została zmuszona przez Fundusz do wprowadzenia radykalnego programu oszczędnościowego. Ale nawet te działania nie przyniosły skutku i w listopadzie 2001 roku rząd postanowił wykorzystać prywatne oszczędności obywateli do obsługi międzynarodowego zadłużenia. W rezultacie Argentyńczycy nie mogli wyjąć pieniędzy z bankomatów. 19 i 20 grudnia 2001 roku społeczność Buenos Aires przeprowadziła spontaniczny protest, za którym poszła reszta kraju. Mieszkańcy trzynastomilionowego Buenos Aires, rozciągającego się na ponad 200 kilometrach kwadratowych, w ciągu miesiąca zmusili zarówno dotychczasowy rząd, jak i cztery następne do ustąpienia.

Była to pierwsza próba zmiany świata przeprowadzona poprzez przekształcenie miasta globalnego w miasto zbuntowane.

Nowa większość znalazła nowy sposób domagania się zmiany. Desperacki okrzyk „Dość!” przeszedł w „Que se vayan todos!” – Pozbądźmy się ich wszystkich!, ponieważ nas nie reprezentują. Musimy sami tworzyć swoje reprezentacje.

Żądanie prawa do reprezentacji, które swój początek ma w Ameryce Łacińskiej, stało się dążeniem ogólnoświatowym, umożliwionym przez media społecznościowe i inne platformy internetowe. Zjawisko to przyciągnęło uwagę świata w 2011 roku w związku z Arabską Wiosną, a także z działaniami ruchu Occupy. Grupy te poszukiwały nowych sposobów reprezentacji ludzi, uczestniczących w buntach zarówno jako poszczególne jednostki, jak i jako „lud”. Wykorzystując media społecznościowe i dokonując interwencji politycznych, zaczynały od przyjęcia nazwy – indignados w Hiszpanii, „99%” w Stanach lub po prostu „lud” w Tunezji i Egipcie. Następnie znajdowały dla siebie przestrzenie: plac Tahrir w Egipcie, Puerta del Sol w Madrycie, Zuccotti Park w Nowym Jorku. Zająwszy te miejsca, omawiane ruchy społeczne nie przedstawiały siebie jako reprezentantów indignados, 99% czy ludu. Raczej podkreślały, że są indignados, 99%, ludem. Podkreślały swoje prawo do patrzenia i bycia widzianymi, w sieci i w przestrzeni miasta. Nowy rodzaj autoreprezentacji, przedstawienia samych siebie, wykorzystywał telefony komórkowe, graffiti, strony internetowe, media społecznościowe, demonstracje i okupację.

W Egipcie ludzie zgromadzeni na placu mówili, że nie reprezentują Egiptu, ale są Egiptem. Te żądania były wystarczająco silne, by dyktatorzy upadali, a rządy podawały się do dymisji. Przez jakiś czas wydawało się, że Arabska Wiosna i inne ruchy społeczne tamtego okresu mogą zmienić świat. Jednak bunty miejskie z rzadka przenosiły się na cały kraj, dzięki czemu rządzący mogli przywracać swoją pozycję rzekomo prawdziwych reprezentantów ludu jako całości, często wykorzystując do tego państwowe media. Dziś, gdy fala miejskich protestów opadła, możemy spojrzeć wstecz, by zobaczyć, jak zmieniły one kulturę wizualną, od Afryki Północnej po Amerykę Północną. Jako pierwsze przecież wykorzystały media społecznościowe w próbach tworzenia wizualnego myślenia o reprezentacji i zmianie społecznej. Zasadnicze pytanie brzmi: co dalej?

(…)

Egipskie powstanie 2011 roku i wydarzenia, które nastąpiły później, stanowią być może najbardziej wyrazistą próbę odmienienia reprezentacji i myślenia wizualnego. Młodzi mieszkańcy egipskich miast zbuntowali się w obliczu znaczącego kryzysu żywnościowego spowodowanego suszą w Afryce Północnej, z całą pewnością związaną ze zmianą klimatu. Zgodnie z opinią Centrum Bezpieczeństwa Klimatycznego, choć „objawy zmiany klimatu” same nie „powodują” żadnych wydarzeń, są „bodźcami uruchamiającymi niestabilną mieszankę przyczyn, wybuchającą jako rewolucja”. Inne zasadnicze czynniki odpowiedzialne za rewolucję to współpraca za pośrednictwem mediów społecznościowych czy gęstość zaludnienia Kairu i Aleksandrii, miast, w których mieszka ponad 10 milionów osób. Aż 70% populacji Egiptu ma mniej niż 30 lat, a oficjalna stopa bezrobocia w tej grupie podczas rewolucji wynosiła 25%. Wszystkie te zjawiska stoją za egipską rewolucją. Właściwie powinniśmy mówić, że na placu Tahrir przekształcony został sam „Egipt”, który od 2011 roku aż do czasu, gdy armia zatrzymała ten proces, podlegał ciągłemu przedefiniowywaniu i wyobrażaniu na nowo.

Choć Facebook jest jedną z najważniejszych globalnych korporacji, posłużył też jako podstawowe narzędzie egipskiego powstania.

Zaczęło się ono w 2011 roku od 400 tysięcy „polubień” facebookowej strony „Wszyscy jesteśmy Khaledem Saidem”. Said był blogerem, aresztowanym przez egipską policję w 2010 roku i zamęczonym podczas tortur. Wirtualne gromadzenie się ludzi na poświęconej mu stronie facebookowej przynajmniej częściowo stało za masowymi demonstracjami ze stycznia 2011 roku – nadawało bowiem widzialność dużej, alternatywnej części społeczeństwa. Uzyskanie w ten sposób widzialności było w tym przypadku szczególnie istotne, ponieważ w ciągu poprzednich z górą 30 lat jakiekolwiek demonstracje w przestrzeni realnej były uniemożliwiane przez dyktaturę Hosniego Mubaraka. Facebook był wykorzystywany przez demonstrantów również do komunikacji i przekazywania informacji na temat planowanych działań. To tam właśnie ustalono datę 25 stycznia 2011 roku jako dzień masowego protestu, a wezwanie do uczestnictwa rozpowszechniono zarówno na ulicach, jak i na Twitterze. Ponad 90 tysięcy ludzi „polubiło” stronę tego wydarzenia na Facebooku. Setki tysięcy wyszły na ulice, ponieważ media społecznościowe zadziałały w sposób wcześniej nieznany – jak katalizator ruchu społecznego. Rozmiary demonstracji zaskoczyły wszystkich: od organizatorów, przez policję, po społeczność międzynarodową. Reżim nie reprezentował już społeczeństwa.

(…)

Być może fala buntu w miastach globalnych opadła lub – jak chcą jej przeciwnicy – została stłumiona. Mimo to niezorganizowane i często niezwykle różne momenty niepokojów pozostają cechą charakterystyczną globalnego świata. Kijowski Majdan z lat 2013 – 2014 był zdecydowanym buntem przeciwko rządowi – jednak cele tego buntu nigdy nie były do końca określone, a jego konsekwencją okazał się podział Ukrainy. W tym samym czasie w Bangkoku protestowano przeciwko demokratycznym wyborom. Hongkońskie protesty roku 2014 teoretycznie dotyczyły wyboru szefa administracji w 2017 roku, ale ich podtekstem była dalsza przyszłość byłej kolonii i z niepokojem oczekiwany powrót do chińskiego systemu władzy w 2046 roku. Gdy w 2014 roku w Stanach nadużywanie broni palnej przez policję nie spotkało się ze stosowną karą, wybuchł ruch #BlackLivesMatter („Czarne życia mają wartość”), którego działania w całym kraju polegały na odzyskiwaniu przestrzeni publicznej. Należy zatem stwierdzić, że motywy buntów miejskich mogą nie być spójne, a ich rezultaty przewidywalne i trwałe.

Fragment książki Nicholasa Mirzoeffa Jak zobaczyć świat, przeł. Łukasz Zaremba, wyd. Karakter. Współwydawcą książki jest Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie. Premiera: 16 maja 2016. Tytuł pochodzi od redakcji.

**Dziennik Opinii nr 135/2016 (1285)

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij