Świat

Afryka: zachwyty i wątpliwości

Niedawne opowieści, że to stracony kontynent, były przesadzone. Ale obecny hurraoptymizm przymyka oko na wiele problemów tego regionu.

Przywykliśmy, że medialne doniesienia z Afryki to głód, nędza i wojny domowe. „The Economist” kilka lat temu nazywał nawet na swojej okładce Afrykę „kontynentem bez nadziei”. Od tego czasu dużo się jednak zmieniło. Jakiś czas temu pisałem tutaj o książce Adama Leszczyńskiego „odczarowującej” Afrykę. Wydaje się, że dziś nie potrzebujemy już nawet „odczarowywać” Afryki: lawinowo rosną bowiem hurraoptymistyczne prognozy dla kontynentu.

Teraz „The Economist” pisze o Afryce jako o „kontynencie nadziei i wzrostu”. Jak podaje tygodnik, sześć z dziesięciu najszybciej rozwijających się gospodarek świata w ostatniej dekadzie to gospodarki afrykańskie. Boom na afrykańskie surowce naturalne jest rzecz jasna jednym z czynników wzrostu. Ale bynajmniej nie jedynym – surowce odpowiadają tylko za około 25% wzrostu gospodarczego na kontynencie, pozostałe 75% ma inne źródła (rolnictwo, prosta produkcja i przetwórstwo, ale także usługi, jak telekomunikacja).

Ekonomiści przerzucają się danymi, jak wyśmienicie radzi sobie – nawet w kryzysie – gospodarka Afryki: wysoki wzrost PKB, lawinowy wzrost liczby używanych telefonów komórkowych, bankowość internetowa, rosnący handel międzynarodowy, w wielu miejscach zwielokrotnienie liczby toalet w domach Afrykanów czy podwojenie liczby osób z dostępem do elektryczności. Niektórzy idą w swoim optymizmie jeszcze dalej i uważają, że statystyki wzrostu PKB zafałszowują niezwykły przełom, jaki dokonuje się właśnie na kontynencie. Powołują się na przykład Ghany, która skorygowała sposób naliczania swojego PKB (bo stary nie obejmował wielu nowoczesnych typów usług, jak np. telefonii komórkowej), w wyniku czego okazało się, że w rzeczywistości jej gospodarka powiększyła się o szokującą wartość 60%. W jej ślady podąża aktualnie Nigeria, z szacowaną korektą na podobnym poziomie.

Pojawiają się co prawda głosy, które wzrost na kontynencie afrykańskim przypisują w dużej mierze chińskiej aktywności w tym regionie. Nie sposób nie zwrócić uwagi na wciąż rosnące zaangażowanie drugiej gospodarki świata w Afryce, jednak jej wpływ na wzrost całości PKB jest ograniczony: Chiny koncentrują się w znacznej mierze w sektorze wydobywczo-surowcowym. Z drugiej zaś strony nie prowadzi to raczej do bogacenia się rdzennej ludności: na budowach Chińczycy zwykle zatrudniają na kontraktach swoich własnych robotników, a zalew tanich chińskich produktów często wykańcza i tak już ledwie wiążących koniec z końcem lokalnych handlarzy. Oczywiście Chiny mocno też inwestują, zwłaszcza w infrastrukturę, i oferują istotną pomoc finansową (głównie poprzez nisko oprocentowane kredyty) – pytanie jednak, czy Chiny przynoszą Afryce więcej pożytku niż szkody, budzi wśród ekspertów zażarte dyskusje

W medialnym mainstreamie Afryka błyszczy, porównywana jest nawet do „azjatyckich tygrysów”. Znajdziemy jednak głosy idące pod prąd temu powszechnemu optymizmowi.

W ostatnim numerze prestiżowego „Foreign Policy” ukazał się artykuł Ricka Rowdena, doradcy Konferencji ONZ ds. Handlu i Rozwoju (UNCTAD), pod znamiennym tytułem Mit afrykańskiego wzrostu. Nie zaprzecza on statystykom obrazującym wzrost gospodarczy w Afryce. Wysuwa jednak bardzo poważny argument: wzrost i rozwój to dwie zupełnie różne kwestie, które mogą, ale nie muszą być tożsame. Według Rowdena w przypadku Afryki oznaczają one zupełnie co innego.

Główna teza artykułu brzmi: czynniki, na które zwraca się uwagę, pisząc o Afryce, są zupełnie nieistotne z punktu widzenia rozwoju. „The Economist” podkreśla rosnący handel z resztą świata i wzrastającą liczbę miliarderów na kontynencie. „Time” – rozwój turystyki, handlu detalicznego oraz odkrycie nowych rezerw ropy i gazu. Ale to tylko część obrazka.

Rozwój, tak jak go rozumieliśmy od XV wieku aż do tzw. azjatyckich tygrysów, był zwykle (i nieprzypadkowo) utożsamiany z industrializacją. Rozwinięte państwa dawno już jednak zauważyły, że jeśli nie przestawią gospodarki z dziedzin, w których zyski maleją (jak rolnictwo, górnictwo, rybołówstwo), na te, które gwarantują co najmniej stabilne, jeśli nie rosnące dochody (głównie produkcja oraz usługi), to nie ma mowy o prawdziwym rozwoju. I tu kończy się afrykańska bajka.

Afryka bowiem nie produkuje. W tej dziedzinie nie tylko nic się nie zmieniło w ciągu ostatniej dekady czy dwóch – sytuacja uległa wręcz pogorszeniu. Udział wartości dodanej towarów wyprodukowanych w Afryce zmalał od roku 2000 do 2008 z 12,8% do 10,5% (w Azji w tym samym czasie wzrósł z 22% do 35%). Ten udział zmniejszył się też globalnie: z 1,2% do 1,1%. Udział przemysłu w eksporcie z Afryki także spadł – z 43% do 39%. I nie jest to tylko problem szybszego wzrostu innych dziedzin: produkcja w większości krajów stoi w miejscu, a aż w 23 realnie spadła w tym czasie; jedynie w czterech przypadkach wzrost przekroczył 4% w ciągu ostatniej dekady. Nie zmniejsza się także uzależnienie wielu gospodarek od wydobycia surowców.

Fakty te nie świadczą oczywiście o tym, że w Afryce nic się nie zmieniło, zmiany są widoczne niemal gołym okiem. Należy sobie jednak uświadomić, że tak jak obraz Afryki jako straconego kontynentu był nadmiernie negatywny, tak i obecny hurraoptymizm przymyka oko na wiele problemów tego regionu.

Już kilka lat temu Ladislau Dowbow w swojej rewelacyjnej Demokracji ekonomicznej podkreślał, że należy odejść od modelu przeliczania PKB w taki sposób, że karczowanie lasów czy wydobycie surowców można łatwo zapisać po stronie wzrostu. Jego zdaniem jest wręcz przeciwnie: powinny one być traktowane jako pomniejszenie zasobów danej gospodarki, w zamian za chwilowe tylko zyski. Do tego argumentacji przychylił się zresztą częściowo Bank Światowy, który część tego typu działań przestał wliczać w ogólnie rozumiany „rozwój”. Dylemat ten powraca teraz w dyskusji o rozwoju Afryki.

Cała sprawa ma jeszcze jednak aspekt, oderwany bezpośrednio od Afryki, na który należy zwrócić szczególną uwagę. W dobie problemów sektora produkcyjnego w większości rozwiniętych krajów powraca dyskusja, czy jest możliwy prawdziwy rozwój bez przemysłu. Czy sektor usług, przez wiele lat traktowany w krajach rozwiniętych jako przyszłość gospodarek, a budzący coraz większy opór pracowników (z powodu niestabilnych form zatrudnienia, niskich zarobków) może być podstawą realnego rozwoju, czy to krajów bogatych, czy biednej Afryki?

Joseph Stiglitz już w początkach obecnego kryzysu ekonomicznego wysunął tezę, że jest on (pośrednio) wynikiem zmiany paradygmatu: tak jak Wielki Kryzys lat trzydziestych był efektem zmiany głównego źródła zatrudnienia z rolnictwa na przemysł, tak obecny miałby odzwierciedlać  odejście od przemysłu na rzecz usług. Zastanówmy się jednak, czy przejście to na pewno jest tym, co chcemy osiągnąć. Doświadczenia innych krajów wskazywać by mogły, że niekoniecznie.

Gwałtowny wzrost Afryki przypada jednak na nową epokę, a ta rządzić się może własnymi regułami: to, co sprawdziło się w Azji Południowo-Wschodniej, nie musi być dobre dla Afryki. Futuryści już dziś wieszczą przecież „decentralizację produkcji” i koniec wielkiego przemysłu wytwórczego, na rzecz samowystarczalności (przynajmniej częściowej) pojedynczych gospodarstw domowych, wytwarzających produkty na swoje potrzeby. Przemysł nie powiedział jednak z pewnością ostatniego słowa, także w Afryce; najbliższe lata pokażą, czy kontynent ten pogrąży się w marazmie, wydobędzie z zastoju czy wręcz znajdzie się w awangardzie rozwoju nowego przemysłu.

Cokolwiek się stanie, warto obserwować Afrykę: to tam może się rozstrzygnąć spór, co naprawdę napędza wzrost i jakie będą trendy w gospodarce w kolejnych dekadach.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij