Świat

Zimna wojna cyfrowa

Choć wydawało się to niemożliwe, międzynarodowy szczyt telekomunikacyjny w Dubaju zakończył się impasem i zachowaniem status quo.

Takiego zwrotu akcji nikt (z obserwujących) się nie spodziewał. Scenariusz był rozpisany zgodnie ze sprawdzonymi zasadami dramaturgii: kraje rozwinięte i demokratyczne bronią wolnego internetu przed zakusami ze strony Międzynarodowego Związku Telekomunikacyjnego (czyli ONZ); kraje dynamicznie się rozwijające a niekoniecznie demokratyczne dążą do ustalenia nowego podziału władzy; reszta robi za klakę. Na koniec przedstawienia okazało się jednak, że Zachód pod egidą USA broni wygodnego dla siebie status quo, które z wolnym internetem ma niewiele wspólnego, a globalne Południe, oczekując reform, zawiązuje sojusz z Chinami i Rosją. Zdaniem większości międzynarodowych obserwatorów takim impasem zakończył się w Dubaju międzynarodowy szczyt telekomunikacyjny. 

Zaczęło się od obaw, które nie były przesadzone. Jeszcze dwa miesiące temu na stole negocjacyjnym, przy którym omawiano kierunki rewizji Międzynarodowych Przepisów Telekomunikacyjnych, pojawiały się naprawdę niepokojące propozycje. Rosja, Chiny i kraje arabskie, przy znaczącym wsparciu państw afrykańskich, proponowały głębokie zmiany w systemie zarządzania Internetem. Rozmawiano m.in. o przekazaniu ITU kontroli nad systemem domenowym (przyznawaniem nazw i numerów w internecie), przyzwoleniu na polityczną ingerencję w przepływ pakietów (tzw. routing) w „narodowych” sieciach i zmianie systemu rozliczeń – z obecnego modelu „płaci odbiorca treści” na model „płaci też wysyłający” – co niewątpliwie mogłoby doinwestować rozwój infrastruktury, ale także radykalnie ograniczyć dostęp do informacji i usług. Stąd tak mocne poruszenie nie tylko wśród dyplomatów, ale także organizacji i aktywistów występujących w obronie otwartego, neutralnego internetu. 

Mimo to nikt z zaangażowanych w spór wokół rewizji Międzynarodowych Regulacji Telekomunikacyjnych nie miał wątpliwości co do tego, że aktualne zasady gry trzeba zmienić. Kluczowych decyzji w zakresie zarządzania systemem domenowym, jak również dotyczących tego, jak zasada neutralności sieci przekłada się na praktykę firm telekomunikacyjnych, nie powinny podejmować Stany Zjednoczone ani Unia Europejska. Arbitralna blokada 132 stron internetowych (w tym kilkunastu zarejestrowanych w domenie .eu), którą rząd USA przeprowadził w listopadzie, przez wielu została wręcz odebrana jako demonstracja siły. Na te kontrowersje nakładają się specyficzne problemy, z jakimi w globalnym systemie telekomunikacyjnym muszą się mierzyć kraje globalnego Południa, w tym brak środków na inwestycje infrastrukturalne, którego dotkliwość wzrasta w połączeniu ze wzmożonym ruchem, jaki w lokalnych sieciach generują usługi oferowane przez amerykańskie i zachodnie koncerny. 

Wydawało się zatem, że nie sposób zachować status quo; że Międzynarodowe Regulacje Telekomunikacyjne, które powstawały w latach 80. ubiegłego wieku, zostaną przynajmniej dostosowane do współczesnych wyzwań i obiektywnie istniejących problemów. Tak się jednak nie stało. Szczyt w Dubaju zakończył się fiaskiem po tym, jak Amerykanie i Europa Zachodnia po prostu odeszły od stołu. Mimo tego, że w ostatecznej wersji traktatu nie ostała się żadna z propozycji, które wywołały obywatelskie poruszenie i faktycznie zagrażały wartościom podstawowym dla Internetu. 

Punktem zapalnym okazała się rezolucja, która w ogólnych sformułowaniach podkreślała rolę ITU w zarządzaniu globalną siecią. Jej wydźwięk był w oczywisty sposób sprzeczny z tym, czego domagał się m.in. polski rząd i Unia Europejska, idąc za głosem społeczeństwa obywatelskiego. Wielokrotnie podkreślaliśmy, że ITU to nie jest właściwe forum do podejmowania wiążących decyzji w tym zakresie. Co gorsze, rezolucja internetowa została przyjęta w bardzo niepokojącym trybie: przewodniczący obradom „zbadał nastrój sali” i na podstawie niewielu głosów, które odezwały się otwarcie na „nie”, uznał ją za przyjętą. Jednak rezolucja, nawet najgorsza, nie jest przecież dla państw wiążąca, podobnie jak sam traktat – obowiązujący jedynie te, które go podpiszą i ratyfikują. 

Rządy, które odeszły od stołu, argumentowały swój opór tym, że w ostatecznej wersji Międzynarodowych Regulacji Telekomunikacyjnych znalazło się kilka niejasnych i potencjalnie niebezpiecznych postanowień. Brawo za czujność. Dlaczego jednak żadne z nich nie pokusiło się o zgłoszenie zastrzeżeń? Dlaczego zwrot w ostatnim akcie musiał być aż tak teatralny i nieproduktywny? To pytania, które powinniśmy zadać także polskiej delegacji. Okazja do tego nadarzy się niedługo, bo minister Michał Boni już zapowiedział krajowe konsultacje na temat ewentualnego podpisania traktatu. To bardzo dobra wiadomość. Szkoda tylko, że swojego uporu z nikim nie zamierza konsultować rząd USA. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Avatar
Katarzyna Szymielewicz
Zamknij