Kraj

Pieniążek: Czołgu karabinem nie pokonasz

Ostatnia rzecz, której potrzebuje dziś Polska, to uzbrojone oddziały o wątpliwej wartości obronnej i skrajnie prawicowym odchyleniu.

Trwający od półtora roku konflikt na Ukrainie rozbudza fantazje Polaków. Organizacje paramilitarne donoszą, że telefony im się urywają, a chętni zapisują się masowo. Już pod koniec 2013 roku, czyli przed wydarzeniami na Krymie i początkiem starć w Donbasie, miało być ich rzekomo 600-800 tysięcy. Przynajmniej tak twierdził w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” polski guru koncepcji obrony terytorialnej profesor Józef Marczak z Akademii Obrony Narodowej.

Liczby te jednak wydają się być znacznie przesadzone i raczej oscylują w granicach kilkunastu tysięcy. Tak czy inaczej, Maczek twierdzi, że Polska byłaby łatwym celem ataku, bo „brakuje armii gotowej do obrony ojcowizny w czasie pokoju, kryzysu i wojny”. Wydarzenia w Donbasie pokazują jednak, że sytuacja ma się zgoła inaczej i to nie na ochotnikach można polegać. Wbrew powszechnej opinii to nie bataliony ochotnicze bronią Ukrainy, lecz armia.

Ochotnicy na Ukrainie nie zdali egzaminu

Równocześnie z aneksją Krymu rozpoczynały się prorosyjskie demonstracje w Donbasie, szybko przeradzające się w wystąpienia o charakterze zbrojnym. Wówczas szybko zdano sobie sprawę, że Ukraina tak naprawdę nie ma wojska, które mogłoby skutecznie bronić swojego terytorium. Zgodnie ze słowami pełniącego wówczas obowiązki prezydenta Ukrainy Ołeksandra Turczynowa, armia liczyła… pięć tysięcy osób. Wysłanie ich na Krym oznaczałoby, że północno-wschodnia granica zostanie całkowicie pozbawiona ochrony…

Konflikt w Donbasie zaczynał przybierać na sile. Ukraińcy, niesieni „pomajdanowym” zaangażowaniem i falą patriotyzmu, postanowili obronić się sami. Nie chcieli dopuścić do powtórki wydarzeń z półwyspu krymskiego, gdzie w obliczu rosyjskiej inwazji nie zrobiono nic. W całym kraju zaczęły się szybkie szkolenia i wysyłanie na tworzący się właśnie donbaski front ochotników z formacji paramiliatranych. Ukraińców ogarnął prawdziwy entuzjazm, bo wreszcie pojawili się bohaterowie, którzy z własnej woli bronią kraju.

Na samym początku zdawało to jakoś egzamin. Oddziały szturmowe, wyposażone głównie w karabiny, ręczne granatniki i tylko w niewielkim stopniu zmechanizowane, były w stanie pomóc w zajęciu niedużego miasta, a nawet dokonać tego samodzielnie. Na słabo wyszkolonych separatystów z niedużym rosyjskim wsparciem to wystarczało. Straty jednak bywały duże, szczególnie w batalionie Ajdar – regularnie pojawiały się informacje o kolejnych kilku czy kilkunastu zabitych w walkach.

Sytuacja diametralnie zmieniła się w Iłowajsku, kiedy na froncie w Donbasie pojawiła się niespotykana dotąd ilość artylerii. Już w efekcie pierwszego „kotła” front ukraiński się załamał, a ogromne straty wśród ochotników (przynajmniej kilkaset osób) spowodowały, że ich oddziały poszły w odstawkę. Oni sami zaczęli narzekać, że przecież „czołgu z karabinu nie pokonasz”. Stare granatniki ręczne też nie okazywały się bardzo pomocne.

Od tego momentu rola batalionów ochotniczych jest coraz bardziej marginalizowana. Obecnie praktycznie żaden z nich nie znajduje się na pierwszej linii obrony, ewentualnie w drugiej, trzeciej albo w ogóle w bazach.

Władza zastanawiają się raczej, jak je bezpiecznie rozbroić. A nie jest to łatwe, bo dzięki dobremu wizerunkowi medialnemu i uzyskanym wpływom zawsze mogą podnieść raban, że oto „oddaje się Donbas okupantom”.

W Polsce wyjdzie lepiej?

Ukraińscy ochotnicy zawsze słynęli ze swojej niesubordynacji. Na porządku dziennym były kłótnie żołnierzy z dowódcami. W niektórych przypadkach całkowicie tracili oni kontrolę nad podwładnymi, a ochotnicze jednostki coraz bardziej przypominały kozacką sicz. Każdy pluton wyglądał na osobny element, a żeby wszystkich zebrać, trzeba się było nie lada napracować. Względny – z naciskiem na to słowo – porządek można było zaprowadzić jedynie w trakcie bezpośrednich działań szturmowych.

Organizatorzy polskich oddziałów paramilitarnych zapowiadają, że u nas będzie inaczej. Dyscyplina, porządek i wykonywanie rozkazów – z tego mają słynąć. Chociaż już teraz liczne wypowiedzi członków tych organizacji pokazują, że na to się nie zanosi. Jak mówi „Dużemu Formatowi” Paweł Lemaniak z Myślenickiego Oddziału Obrony Terytorialnej „Halniak”: „Ćwiczymy w górach, jesteśmy ludźmi gór, a ci nigdy nie byli i nie będą niczyimi wasalami. Nie wszyscy jednak to rozumieją. Jeśli w Polsce powstanie Gwardia Narodowa lub inna struktura, która zapewniłaby nam dostęp do sprzętu, poligonów i fachowej kadry szkoleniowej, to myślę, że Halniak stanie się jej częścią”.

Po drugie, z powodu braku środków bataliony ochotnicze na Ukrainie stały się maszynką wykorzystywaną przez polityków i oligarchów. Powstawały całe kieszonkowe armie, które mógł posiadać każdy. Pod warunkiem, że miał na to wystarczający budżet.

W Polsce zwolennicy obrony terytorialnej chcieliby wsparcia z samorządów, ale jeśli to nie wypali, są gotowi działać samodzielnie. Lokalni przedsiębiorcy masowo deklarują gotowość do zrzucenia się na takie jednostki. Na jak długo starczy im zapału? To już inna kwestia.

Po trzecie, na Ukrainie z batalionów ochotniczych wyłoniły się przynajmniej dwa zbrojne oddziały skrajnej prawicy – Prawy Sektor i Azow. Najstarsi weterani wcześniej zdobywali doświadczenie w Czeczenii, reszta zaczęła uczyć się na bieżąco. W samych oddziałach nie wszyscy mają poglądy skrajnie prawicowe, ale ich liderzy działają w tym kierunku. Na przykład Azow prowadzi dla rekrutów zajęcia ideologiczne. Skrajnie prawicowa organizacja Zgromadzenie Socjalno-Narodowe, która tworzy rdzeń pułku, ma na pewno dobre przygotowanie teoretyczne.

To też ma w Polsce wyglądać inaczej, bo oddziały obrony terytorialnej mają być wolne od polityki. „S.P.O.N. [Strzelecki Pododdział Obrony Narodowej – przyp. P.P] będzie oddany parlamentowi i państwu, nie partiom” – mówi „Dużemu Formatowi” komendant Związku Strzeleckiego OSW „Strzelec” Marcin Waszczuk. Fakt, że kandydował w wyborach w 2011 roku z ramienia Prawa i Sprawiedliwości, nie stanowi dla niego problemu, bo „nie miał oznaczeń wojskowych ani strzeleckich” w trakcie kampanii. Powinniśmy domniemywać, że jego udział w ostatnich wyborach i start z listy Kukiz’15 też nie ma nic wspólnego z upartyjnieniem.

To zresztą nie jedyna polityczna historia „Strzelca” OSW. Facebookowy profil Rosyjska V kolumna w Polsce, śledzący ruchy prorosyjskie, opisał przypadek jego krakowskiej jednostki. Była ona infiltrowana przez neofaszystowską i prorosyjską Falangę. Prawicowcy inaczej jednak nieco inaczej zrozumieli zagrożenia wynikające z konfliktu w Donbasie i zorganizowali… „patrole antybanderowskie” na granicy z Ukrainą. Ich historia skończyła się, gdy zostali zatrzymani i wylegitymowani przez straż graniczną.

Gdy sprawa wyszła na jaw, Waszczuk wyrzucił ich z oddziału. Po usunięciu falangistów, w budynku, gdzie odbywały się ćwiczenia, ochotnicy natknęli się na niegroźny ładunek wybuchowy. Był złożony z petard, śmierdzącej substancji i zapalnika.

W Szczecinie z kolei utworzona została jakiś czas temu ochotnicza Gwardia Narodowa, kojarzona ze środowiskiem Ruchu Narodowego.

Militarne marzenia prawicy

Jeśli bezpieczeństwo Polski będzie naprawdę zagrożone, to nie z powodu „zielonych ludzików” i podburzanej przez Rosjan ludności miejscowej, która sięgnie po broń. Początkowe zamieszki w Donbasie spokojnie mogłyby zresztą zostać opanowane przez oddziały milicyjne. Nie pozwolił na to jednak stan skorumpowanego, niemal wówczas nieistniejącego państwa, które nie było w stanie zapanować nad swymi lokalnymi strukturami, będąc słabszym niż miejscowe grupy biznesowe. To była właśnie przyczyna, dla której ochotnicy musieli ruszyć do walki, początkowo zastępując regularne siły.

Jakkolwiek by nie oceniać sytuacji w Polsce, to u nas takiego zagrożenia nie ma. Policja jest znacznie lepiej przygotowana do opanowywania ewentualnych rozruchów czy prowadzenia operacji specjalnych.

Dozbrajanie „weekendowych żołnierzy” może za to utrudnić jej wykonywanie zadań. W Ukrainie to między innymi za ich pośrednictwem broń trafiała w nieodpowiednie ręce, nieraz daleko od Donbasu. 31 sierpnia tego roku pod Radą Najwyższą zginęło trzech członków Gwardii Narodowej. Granat miał rzucić bojownik tzw. Siczy, związanej z nacjonalistyczną partią Swoboda. Na Zakarpaciu Prawy Sektor walczył z milicją z użyciem karabinów i granatników.

Ostatnia rzecz, której dzisiaj potrzeba Polsce, to niezdyscyplinowane, uzbrojone i rwące się do walki oddziały o wątpliwej wartości obronnej i o skrajnie prawicowym odchyleniu. Ale jeśli takie powstaną, to podczas kolejnych zamieszek 11 listopada policja może już sobie nie poradzić.

 

**Dziennik Opinii nr 324/2015 (1108)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Paweł Pieniążek
Paweł Pieniążek
Dziennikarz, reporter
Relacjonował ukraińską rewolucję, wojnę na Donbasie, kryzys uchodźczy i walkę irackich Kurdów z tzw. Państwem Islamskim. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Autor książek „Pozdrowienia z Noworosji” (2015), „Wojna, która nas zmieniła” (2017) i „Po kalifacie. Nowa wojna w Syrii” (2019). Dwukrotnie nominowany do nagrody MediaTory, a także do Nagrody im. Beaty Pawlak i Nagrody „Ambasador Nowej Europy”. Stypendysta Poynter Fellowship in Journalism na Yale University.
Zamknij