Kraj

Kozak: Korwina Heglem, czyli pozytywność religii korwinowskiej

„Mądry pan Mikke” organizuje dziś wyobraźnię sekty specyficznie pojętego prawa naturalnego. 

Antoni Michnik proponuje, by wzrost poparcia dla Nowej Prawicy analizować w kontekście porażki polskiego systemu edukacyjnego. Piotr Kozak z kolei przekonuje (naprawdę bez ironii?), byśmy wyborczy sukces JKM uznali za „jedną z najlepszych wiadomości ostatnich wyborów”.

Nie mam pewności, czy inkryminowany sukces faktycznie jest dla nas czymś najlepszym, uważam natomiast, iż można go uznać za dobrą lekcję filozoficzną — tym lepszą, że dającą wgląd w istotę mechanizmów, które w formach mniej lub bardziej radykalnych determinują wyobraźnię współczesnych Polaków. 

1. Pozytywni

W ciągu ostatniego ćwierćwiecza nasze społeczeństwo zostało poddane transformacji  kulminującej właśnie dziś — i zwyciężającej dzięki dominacji zasady, którą określiłbym po heglowsku mianem neoliberalnej pozytywności.

Tu istotna dygresja. Dawno temu Tadeusz Kroński chciał w polskie głowy wbijać marksizm — kolbami sowieckich karabinów. Adwersarz Krońskiego, Czesław Miłosz, mógłby określić tę postawę mianem obłędu wywołanego „heglowskim ukąszeniem”. Wbrew przeświadczeniom wulgarnego antykomunizmu skutki owego „ukąszenia” nie objawiały się jednak wyłącznie jako wiara w nieomylność marksizmu-leninizmu, lecz generalnie w postaci doktrynerstwa kultywującego wiarę w istnienie niekwestionowanych form Konieczności — historycznej, kulturowej, ekonomicznej. Historycy przekonują nas o przegranej obozu Krońskiego. Po Październiku zrezygnowano z masowej implementacji marksistowskich dogmatów, porzucono postulat budowania komunizmu i postawiono na „realny socjalizm”. Opcja Miłosza zatem wygrała? Można zaryzykować takie twierdzenie, skoro PRL okazała się krajem, gdzie krok po kroku demontowano doktrynerstwo — aż do momentu ostatecznej likwidacji „realnego socjalizmu” po wyborach czerwcowych w 1989 roku.

Ale, ale… Czy Kroński rzeczywiście przegrał? Niekoniecznie, bowiem zasada, jakiej hołdował, przetrwała. Gdzie? Chociażby w przekonaniu o bezapelacyjnej konieczności twardych, neoliberalnych reform. Przekonanie to wbito nam w świadomość z iście doktrynerskim zapałem — tym razem bez pomocy kolb, jedynie za pośrednictwem telewizyjnych, gazetowych i „oświatowych” memów. Podobnie przebiegało wbijanie katolicyzmu w przestrzeń publiczną. Ono także zostało przedstawione jako bezapelacyjna, historyczna i kulturowa Konieczność. Powtórzmy więc pytanie: Miłosz zwyciężył? Tylko z pozoru. W gruncie rzeczy przegrał z kretesem, bo w horyzoncie polskiej wyobraźni wygrał ekonomiczny i religijny dogmatyzm (w uproszczeniu: Hayek gwarantowany Hoserem). A Hegel? Napiętnowany przez Miłosza, skończył na śmietniku historii — kompletnie przez Polaków nie czytany, z rzadka jedynie straszący na internetowych forach egzorcyzmujących „lewactwo”. Co ciekawe, ta porażka Hegla, ściśle dziś współgra ze zwycięstwem rzeczywistości przezeń opisanej. Jeden z jej podstawowych aspektów to pozytywność.

Z dominacją pozytywności mamy do czynienia wówczas, gdy jakieś społeczeństwo bezkrytycznie kultywuje dany zestaw dogmatów — nie weryfikując ich związku z rzeczywistością oraz faktycznym (a nie doktrynersko pojętym) dobrem społecznym. Działanie tak rozumianej pozytywności skutkuje według Hegla hegemonią przesądów wtłaczających zbiorową wyobraźnię w „martwe schematy, a duchowi nie pozostawiających nic poza dumą z tego niewolniczego posłuszeństwa wobec praw, których sam sobie nie nadał”.

We współczesnej Polsce jedną z kluczowych pozytywnych doktryn stanowi zwulgaryzowany neoliberalizm Hayeka i Rothbarda, sprzymierzony z uproszczonym libertarianizmem Nozicka. Od pewnego czasu obecność tej doktrynalnej siły — kształtującej wyobrażenie klasy politycznej o państwie i gospodarce — maskuje się w III RP retoryką etatystycznych i solidarnościowych sloganów. Retoryczny odwrót od jawnego forsowania neoliberalnych fantazmatów nastąpił w latach 90. — po wizerunkowej porażce KLD (etykietka „liberałowie-aferałowie”) i klęsce drugiego planu Balcerowicza. Na przełomie pierwszej i drugiej dekady nowego milenium wygrała retoryka ukojenia, zogniskowana wokół dwóch uśmierzających wyobrażeń — pisowskiej „Polski solidarnej” i platformerskiej „bezbolesnej reformy”. Twarde jądro rzeczywistości pozostało jednak niezmienne. Pozytywne formatowanie wyobrażeń społecznych konsekwentnie utrwalało patologiczny stan rzeczy: wolnorynkowy irracjonalizm, kult egoizmu, przedsiębiorczość opartą na wyzysku taniej siły roboczej. Z wierzchu natomiast królowała anestetyczna dyplomacja, chociaż trzeba podkreślić, iż piarowe prawa obowiązywały wyłącznie polityków. „Niezależni eksperci” z Centrum im. Adama Smitha, pospołu z konsultantami z Konfederacji Lewiatan, wciąż brylowali we wszystkich stacjach telewizyjnych, prezentując hobbesowsko-liberalne dogmaty z kapłańskim namaszczeniem. Tak czy inaczej, rządziła pozytywność — przypudrowana jednak opiumowym cukrem.

Jednocześnie ten znieczulający pozór kontestowała — od spodu — lekceważona tendencja. Młodzi ludzie coraz częściej deklarowali w Internecie poparcie dla radykalnie prawicowego libertarianizmu. Jego dogmaty, zredukowane do wulgarnych memów, replikowano bezkrytycznie na pro-korwinowskich forach, następnie zaś wykorzystywano te memy, by trollować fora światopoglądowych przeciwników. W efekcie powstała prężna subkultura korwinistów otwarcie pozytywnych; manifestujących swe doktrynerstwo na złość  „lewackiej”, „pedalskiej” i „jewropejskiej” poprawności politycznej.

Ciekawym aspektem tej subkultury — wartym pogłębionego studium — jest jej mesjański rys. Być może w kraju takim jak Polska nawet libertarianie muszą czcić swoją religię i swojego mesjasza — by mieć legitymację oraz chęć do uwalniania ojczyzny ze szponów diabelskiego „socjalizmu”.

 

Zwycięstwo owej misji zależy od wielu czynników, podstawowym jest jednak konieczność wiernego kopiowania mistrza. Wierność tę — nacechowaną uczniowską pozytywnością — opisać można parafrazując Hegla: „ambicją uczniów było wierne zrozumienie i przechowanie nauki Krula oraz jej równie wierny przekaz, bez jakichkolwiek dodatków, bez własnej obróbki, dzięki której miałaby ona uzyskać odbiegające od pierwowzoru właściwości”.

Dla Chcącego nic trudnego. Chcącemu nie dzieje się krzywda. Chcącym należą się nagrody. Być może pierwszą z nich był sukces w minionych wyborach.

2. Naturalni

Czego pragną Chcący? Czego chcą Pozytywni? Po pierwsze, autorytetu. Po drugie „chleba”, czyli pożywki prostych prawd. Oni łakną, jak mógłby powiedzieć heglista, „naturalnego filozofowania”. W języku potocznym jego imieniem jest „zdrowy rozsądek”.

W ostatniej kampanii do europarlamentu partia Polska Razem (ideowo bliska Nowej Prawicy) wielokrotnie wykorzystywała retorykę „zdroworozsądkowości”. „Polacy wierzą w zdrowy rozsądek” — powtarzał często Jarosław Gowin. Przepadł, co prawda, z kretesem, lecz jego polityczny krewniak — JKM — dziarsko wprowadził do Brukseli „zdroworozsądkowe” komando.

W jaki sposób Hegel definiuje pojęcie „zdrowego rozsądku”? W przedmowie do Fenomenologii ducha czytamy, iż w „łożu zdrowego rozsądku naturalne filozofowanie częstuje retoryką trywialnych prawd. Jeżeli komuś, kto uprawia takie filozofowanie, zarzuca się ich słabość, to zapewnia w odpowiedzi, że wypełniający je sens obecny jest w jego sercu i kiedy z niewinnym sercem i czystym sumieniem itp. wypowiada rzeczy w swoim mniemaniu ostateczne, w obliczu których nie wchodzi w grę żaden sprzeciw, ani też nie można domagać się czegoś więcej, to wie, że również to samo musi być w sercach innych. (…) Trudu głoszenia tego rodzaju ostatecznych prawd można było już dawno sobie zaoszczędzić; od dawna bowiem można je znaleźć choćby w katechizmie, w przysłowiach ludowych itd.”.

Katechizm katolicki, ludowe mniemania, uprzedzenia rasowe, stereotypy dotyczące płci, klisze kulturowe i polityczne… Dzisiaj to główne źródła „zdroworozsądkowych” prawd, którymi karmią siebie i nas konserwatywni „liberałowie”.

Wolny rynek ma zawsze rację… Homoseksualizm to choroba… Marchew to nie banan… Baba z brodą nie jest babą… Facetki lubią dominujących facetów… Kobiety są głupsze od mężczyzn… Li Peng dobrze zrobił masakrując studentów na placu Tiananmen, bo dzięki temu Chiny to dzisiaj potęga…  Hitler nie wiedział nic o Holokauście, a w ogóle, chociaż socjalista, wcale nie był taki zły, bo w III Rzeszy podatki były niższe niż w UE…

Tę sekwencję korwinowskich haseł można dyskredytować jako typową sieczkę populistycznych memów, można ją także wyszydzać w heglowskim stylu, wskazując, że takie „naturalne filozofowanie” wprowadza „na rynek arbitralne kombinacje wyobraźni”, czyli „twory, o których można by rzec: ni to ryba, ni to mięso, ani poezja, ani filozofia”.

Cóż… Z pewnością nie mamy tu do czynienia z poezją, ani z filozofią — to po prostu propaganda polityczna przystosowana do wymagań papierowych oraz elektronicznych tabloidów, skrojona na potrzeby „wkorwionego” konsumenta komputerowych strzelanek. Ale mniejsza o to. W tym kontekście znacznie ciekawszy byłby inny problem: czy w ścieku korwinowskiej retoryki kryje się jakakolwiek esencja światopoglądowa?

Naturalnie. Taką esencją jest agresywny naturalizm. Ma on charakter patchworkowy. Z jednej strony, w para-katolickim wymiarze, bazuje na zwulgaryzowanym tomizmie (homoseksualizm to dewiacja przecząca „prawu naturalnemu”, tzn. konieczności prokreacji), z drugiej, w aspekcie prymitywnego, dziewiętnastowiecznego biologizmu utwardzonego jaskiniowym darwinizmem społecznym (który w III RP harmonizuje z katolicką bioetyką), tworzy wyobrażenie społeczeństwa zredukowanego do fermy rozpłodowej, hodującej robotników i żołnierzy przystosowanych od kolebki do życia w realiach globalnej konkurencji, a ściślej — hobbesowskiej wojny wolnorynkowej. W tak pojętym horyzoncie społecznym osobniki wstrzymujące się od prokreacji lub bezpłodne, mniej kreatywne i wydolne, biologicznie albo ekonomicznie słabsze, muszą być siłą rzeczy dyskryminowane, a jednocześnie poddane bezwzględnej eksploatacji, tworzącej bazę dobrobytu osobników płodnych, kreatywnych, zdrowych i silnych.

Silnemu i chcącemu (wyzyskiwać) nie dzieje się krzywda. Oto istota korwinowskiego prawa naturalnego.

3. Egoiści

Podłożem i spoiwem libertariańskiej pozytywności jest naturalizm. Co jednak tworzy podłoże naturalizmu? Egoizm — narodowy i jednostkowy.

W przestrzeni wyobrażeń tworzonych przez Nową Prawicę trudno wszelako znaleźć odniesienia do koncepcji egoizmu Ayn Rand, cenionej przez zachodni libertarianizm. W świecie projektowanym przez wyborców Korwina-Mikkego nie ma właściwie mowy o ograniczeniach etycznych (moralność zredukowana została do „obyczajów” — „normalnych” lub „zboczonych”). Korwinowski elektorat, za sprawą pogardy dla państwa i społeczeństwa, a także w wyniku specyficznego pojmowania indywidualizmu, zdecydowanie bardziej przypomina stirnerowskie „Zrzeszenie Egoistów”, a raczej — jego ponowoczesną parodię.

—  „Mam w nosie społeczeństwo” — deklaruje JKM.

—  Jak także — zdaje się podpowiadać Korwinowi Stirner. — „Dlatego też pozostajemy oboje — Państwo i Ja — wrogami. Mnie, egoiście, nie leży na sercu dobro tego «ludzkiego społeczeństwa», niczego mu nie poświęcam i tylko ciągnę z niego korzyści; lecz, aby móc wykorzystać je całkowicie, zamieniam je raczej w moją własność i mój twór i zamiast niego zakładam Zrzeszenie Egoistów”.

Oczywiście to, co w przypadku Stirnera, było egzystencjalnym heroizmem, w świecie JKM stało się politykierską farsą. Ciągnięcie korzyści ze społeczeństwa nie ma już nic wspólnego z patosem „człowieka zbuntowanego”, a jest jedynie tabloidalnym cyrkiem — taki wyłącznie wymiar ma hasło zamienienia europarlamentu w burdel, i to za brukselskie pieniądze (by żyło się weselej!).

4. Zapaliczka i Benzebub 

Pozytywni, naturalni, korwinowscy egoiści żyją dziś w kraju, gdzie płoną Tęcze. To oczywiście ich nie martwi, oni wszak mają poważniejsze zmartwienia — fajek nie da się kupić za pięć złotych i ciągle nie można liczyć na benzynę za złotówkę.

 

W horyzont takich zmartwień i marzeń wkracza „mądry pan Mikke”. Nie chciałbym go demonizować, nic jednak nie poradzę, że widzę w nim demona. Nie jest to wielki i otchłanny demon, raczej typowy polski diablik — ot, marginalny Zapaliczka, który buszuje w dolnych partiach polskiej wyobraźni. Ponieważ owa wyobraźnia zrobiła się w ostatnich czasach wysoce łatwopalna, więc warto patrzeć Zapaliczce na ręce. Czy przypadkiem ten figlarz nie jest agentem wielkiego, naprawdę przepastnego Benzebuba (który wciąż rośnie w siłę i chciałby władzy nad światem)? Trudno powiedzieć… Tak czy inaczej, niebawem zobaczymy, co nas czeka. Farsa czy furia? A może jedno i drugie…

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Tomasz Kozak
Tomasz Kozak
Marksista
Łączy sztuki wizualne z filozofią, literaturoznawstwem i naukami politycznymi. Autor książek: Wytępić te wszystkie bestie? (2010), Akteon. Pornografia późnej polskości (2012), Poroseidy. Fenomenologia kultury trawersującej (2017). Aktualnie pracuje nad książką inspirowaną zaproponowanym przez Marka Fishera pojęciem libertariańskiego komunizmu.
Zamknij