Kraj

Pokrętna logika oszczędzania

Skoro mamy kryzys, każda opcja na oszczędzanie powinna mieć dobrą prasę. A jeśli dodatkowo łączy się z dużymi nakładami na inwestycje i budową nowej infrastruktury?

Teoretycznie tym lepiej, bo przecież inwestycje stymulują wzrost. W praktyce musi się jednak pojawić wątpliwość, kto za tę infrastrukturę zapłaci i czy czasem nie ci sami, którzy mieli zaoszczędzić. Wiele wskazuje na to, że w tym mniej więcej punkcie zastygła, dość ostatnio gorąca, dyskusja o wprowadzeniu w Polsce tzw. inteligentnych liczników energii.  

Na ostatnim posiedzeniu Rady Ministrów zapadła decyzja, żeby temat instalacji elektronicznych liczników – umożliwiających nie tylko zdalny odczyt energii, ale przede wszystkim o wiele lepsze nią zarządzanie – odłożyć na później. Oficjalny powód: trzeba jeszcze raz policzyć, czy to się opłaca. I niewątpliwie jest co liczyć. Z jednej strony w grę wchodzi operacja, która wraz budową niezbędnej infrastruktury może pochłonąć do 10 mld złotych. Z drugiej strony Urząd Regulacji Energetyki i eksperci z branży ostrzegają, że nie możemy już sobie pozwolić na marnowanie energii, której cena nieuchronnie rośnie, a możliwości produkcji nie nadążają za zapotrzebowaniem. Z resztą, kto by nie chciał płacić za energię trochę lub zdecydowanie mniej, nawet jeśli oznacza to kolejny technologiczny gadżet, którego koszt ostatecznie zostanie zamortyzowany w naszych rachunkach. A jeśli do rachunku dopiszemy jeszcze kolejną bazę danych i nowe ryzyka związane z zabezpieczeniem bardzo wrażliwych informacji? 

Prosta analiza opłacalności nie uwzględnia bardzo realnego kosztu, jaki możemy ponieść płacąc za oszczędność energii własną prywatnością. 

Inteligentne liczniki mają zbierać informacje o rzeczywistym zużyciu energii elektrycznej, co wymusza o wiele częstsze i bardziej szczegółowe pomiary. Według Urzędu Regulacji Energetyki pomiar energii będzie uśredniany co 15 minut i tylko te dane będą przekazywane do centralnej bazy, umożliwiającej zarządzanie całym systemem. To jednak nie zmienia faktu, że sam licznik w czasie rzeczywistym gromadzi wszystkie dostępne informacje o tym, co tylko eufemistycznie można nazwać „zużyciem energii”. 

Szczegółowy profil naszego zużycia energii idealnie odwzorowuje wszystkie czynności, które potrzebują prądu. A że niewiele zostało nam czynności, które go nie potrzebują, odwzorowanie bywa niezwykle precyzyjne. Technologia smart grid pozwala na zbieranie informacji o naszym stanie zdrowia (poszczególne urządzenia medyczne też mają swoisty „energetyczny odcisk palca”), sytuacji zawodowej (energetyczny profil bezrobotnego lub emeryta bardzo różni się od takiego profilu osoby pracującej), statusie majątkowym (zazwyczaj dość bliska korelacja z ilością i jakością sprzętu elektronicznego), nietypowym hobby (bardzo charakterystyczny ślad pozostawiają np. żarówki służące do hodowli marihuany), karalności (obroża elektroniczna też potrzebuje prądu), upodobaniach i nawykach (chodzi nie tylko o to, ile czasu spędzamy przed komputerem lub telewizorem, ale nawet, jakie wybieramy programy i seriale). To chyba całkiem dużo, jak na licznik energii. Prawda? 

Zgodnie z unijną dyrektywą do 2020 roku 80% odbiorców energii w Polsce powinno przestawić się na tę technologię. Komisja Europejska nie chce tyle czekać z weryfikacją naszych postępów i już zagroziła Polsce karą finansową za brak odpowiednich przepisów. Skoro już mamy oszczędzać, wypadałoby przynajmniej nie drażnić Komisji. Ministerstwo Gospodarki podeszło do sprawy poważnie i już w ubiegłym roku przedstawiło obszerny projekt nowelizacji Prawa Energetycznego, w którym znalazło się też miejsce na inteligentne liczniki. Pod presją czasu powstały jednak przepisy swoją szczegółowością bardzo odbiegające od wdrażanych standardów pomiaru energii. Z rządowego projektu nie mogliśmy się jednak dowiedzieć ani jak często będą prowadzone obowiązkowe pomiary w naszych domach, ani kto będzie mógł uzyskać dostęp do tych danych, ani w jaki sposób to bogactwo będzie zabezpieczone przed nieuprawnionym użyciem. Najwyraźniej ustawa miała tylko „tworzyć podstawę”, a wszystkie – zupełnie w tej materii fundamentalne – „szczegóły” byłyby ustalane na poziomie aktów wykonawczych i standardów branżowych. 

Ponieważ niektóre zmiany w Prawie Energetycznym wydawały się pilniejsze niż inne, nie czekając na projekt rządowy (choć w porozumieniu z rządem) grupa posłów wniosła do Sejmu projekt „małej nowelizacji, bez kłopotliwych liczników. Niestety, właśnie na etapie prac sejmowych Komisja Europejska sięgnęła po finansowy straszak i zażądała szybkiego wdrożenia dyrektywy także w zakresie smart grid. Najprawdopodobniej pod wpływem tej perswazji autorzy projektu uznali, że nie ma innego wyjścia, jak tylko owe przepisy dyskretnie przywrócić. Bez należnego uzasadnienia i bez dodatkowych konsultacji. Jak musiało, tak się stało: grupa posłów na posiedzeniu podkomisji „dorzuciła” do nowelizacji Prawa Energetycznego kilka ogólnych przepisów, które znowu stworzyły więcej wątpliwości, niż dały odpowiedzi.

Na szczęście to jeszcze nie koniec – jak pokazuje ostatnia decyzja Rady Ministrów, to być może dopiero początek poważnych rachunków. Rząd po raz drugi wycofał się z propozycji uregulowania kwestii inteligentnych liczników i po raz drugi zastanawia się, jak te przepisy „zoptymalizować”. Jest nadzieja, że za trzecim razem uwzględni wszystkie fundamentalne szczegóły. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Avatar
Katarzyna Szymielewicz
Zamknij