Kraj

Chutnik: Endżijosy

Po ostatnich opisywanych w mediach aferach pomoc społeczna kojarzy się już nie z biedą, jak to zwykle bywało, ale z furą kasy. Ech, żeby tak było naprawdę.

Jeszcze nie umilkły echa afery z fundacją Kidprotect, a już mamy kolejną. Tym razem sprawa dotyczy fundacji Maciuś, która zajmuje się dożywianiem dzieci. W ostatnich miesiącach media donosiły również o płockim oddziale Caritasu i oskarżeniach wobec jego dyrektora, a nawet o prawie świętej Matce Teresie i tajnych kontach bankowych jej organizacji. Pomoc społeczna kojarzy się już nie z biedą, jak to zwykle bywało, ale z furą kasy. Ech, żeby tak było naprawdę.

Jesteśmy w trakcie wypełniania oświadczeń podatkowych, w których można zaznaczyć możliwość przekazania jednego procentu swojego podatku na konkretną organizację. Ale jak tu przekazywać cokolwiek, skoro wszędzie te doniesienia o przekrętach? Limuzyna prezesa, ciemne okulary dyrektorki, a dzieci głodują. Już pojawiają się głosy o dodatkowych kontrolach, odebraniu prawa do zarobków prezesom i prezeskom. No i na dokładkę dyżurny temat Jurka Owsiaka, wobec którego Polacy wciąż nie mogą się zdecydować, czy go kochać za pomoc chorym dzieciom czy nienawidzić za bliżej niesprecyzowane machloje. Bo są Polakami, którzy nie lubią, jak ktoś robi pożyteczne rzeczy, bo to zaraz pachnie ściemą i defraudacją. I się, proszę państwa, nasuwa pytanie: a czemuż on by miał coś za darmo robić?

A czy to nie podejrzane, że równocześnie ma własną firmę – no przypadek to jest, że z nią realizuje niektóre projekty Wielkiej Orkiestry? Nic to, że sprawozdania finansowe i merytoryczne są bez zarzutu. Zaczyna się nagonka albo mętne tłumaczenie, że przecież od opieki zdrowotnej jest nasze państwo i nasze podatki, a nie organizacja, która zbiera pieniądze na swoje skórzane fotele i kawusie w godzinach pracy. Bierze się to z tego, że obraz organizacji pozarządowych w oczach społeczeństwa przeplata się z bliżej niesprecyzowanymi oczekiwaniami i żądaniami.

Żeby nie było: przekręty i krętactwa należy ścigać i karać, bo swoim smrodem podtruwają uczciwe działania. Zaufanie do organizacji społecznych jest niskie i spada za każdy razem, kiedy na światło dzienne wychodzą afery. Nie ma wytłumaczenia dla postępowania Jakuba Śpiewaka z Kidprotect, który wydawał kasę na eleganckie garnitury. Bez dyskusji: dyrektor płockiego Caritasu ukradł pieniądze z kont i tutaj też nie ma możliwości tłumaczeń.

Popatrzmy jednak obiektywnie: afery są wszędzie. W firmach dużych i małych, w sektorze bankowym i wydawniczym. W małym sklepie i dużym markecie. Ale, co zrozumiałe, bulwersują szczególnie tam, gdzie obraca się pieniędzmi społeczeństwa (jeden procent, dotacje) lub pieniędzmi przeznaczonymi na cel społeczny (na przykład te pochodzące od prywatnych firm). Zapobiec temu można poprzez, między innymi, sprawdzanie sprawozdań i kontrole w sytuacjach spornych lub monitorowanie działalności. W fundacjach jest zarząd i rada nadzorcza, w stowarzyszeniach wiele członków i członkiń. To oni/one mogą przecież obserwować swój zarząd. Sam system kontroli nie jest zły, zawinić mogą jednak ludzie. Nie skreślajmy jednak z powodu błędów kilku osób dokonań tysięcy społeczników, którzy dwojąc się i trojąc, próbują walczyć w ważnych dla nas sprawach.

Cała dyskusja dotycząca ostatnio wykrytych afer opiera się na podejrzliwości i kompletnym braku zaufania – już nie tylko do środowiska NGO, ale i samego społeczeństwa. Być może wynika to z faktu, że jednak niewiele osób wie, na czym polega działanie w organizacji pozarządowej i z czym ono się wiąże. Oczekiwania pełne są romantycznych wizji, których zwyczajnie nie można spełnić, ponieważ wzajemnie się wykluczają.

Z jednej strony ludzie chcieliby, aby fundacje czy stowarzyszenia działały jak urzędy: w każdej chwili otwarte i gotowe do pomocy. Bo nam się należy. Bo po to są, aby pomagać. Z drugiej strony liczą również na społecznikowskie odruchy, za którymi nie stoi zła administracja. Nie można się dziwić, że organizacja ponosi koszty: czynsz, media, księgowość, serwer. No i koszty dodatkowe, typu mały remont czy nagła awaria. Nie mówiąc już o pensjach, nawet tych żenujących. Bez tego też można działać, pewnie – na kolanie, w prywatnym mieszkaniu czy pokotem. Ale jeśli organizacja się rozwija i tego oczekują od niej ludzie, to nie ma bata: czeka nas wejście do Babilonu niekończących się faktur.

Wiadomo: należy wydawać więcej pieniędzy na odbiorców i odbiorczynie naszych działań, a mniej na czynsz, prąd i księgowość. W praktyce jest to jednak bardzo trudne, bo żadna gazownia czy elektrownia nie wzruszy się naszym dobrym serduszkiem, tylko będzie oczekiwać wynagrodzenia. Podobnie pracownicy i pracownice. Według ostatniego raportu portalu Ngo.pl tylko 19 procent osób w organizacjach pozarządowych jest zatrudnionych na umowę o pracę, natomiast członkowie i władze regularnie pracują bez wynagrodzenia w 94 procent organizacji.

Świetnie, ktoś powie, dość etatowych „aktywistów”. Tylko w takim razie po co oficjalne organizacje? Skąd maja brać pieniądze na przetrwanie, które jest ich obowiązkiem (w tym na przykład prowadzenie kosztownej księgowości, niezależnie od skali dochodów). Ogrom umów śmieciowych w NGO-sach jest nie do ogarnięcia, bo jeśli w miejskich dotacjach 500–700 złotych na koordynację zadania to szczyt marzeń, to jakiego rodzaju może być to umowa. Wyśmiewane „fundusze unijne”, traktowane jak zło wcielone i źródło przekrętów, mają określone obligatoryjnie pensje minimalne dla pracowników, podczas gdy dofinansowania z miasta to praca oparta głównie na wolontariacie. Dodajmy, że to administracja samorządowa najczęściej finansuje lokalne działania organizacji w całej Polsce (19 procent wszystkich przychodów sektora, podczas gdy dotacje unijne to tylko 12 procent).

Tyle się mówi o profesjonalizacji III sektora, i jest to poniekąd słuszne oczekiwanie. Skoro organizacje operują w większości publicznymi pieniędzmi, muszą mieć odpowiednie narzędzia, aby robić to dobrze. Szkolenia, edukacja, poznawanie nowych rozwiązań. Wspaniale, ale kiedy i za co? Cóż to za profesjonalizacja, skoro ludzie zarabiają grosze, realizując na przykład projekty o prawie pracy (i to dwa lub trzy jednocześnie).

Jestem w środku tego systemu, jednak moje korzenie to działalność nieformalna i niehierarchiczna. Kłócą się one z ideałami, ale z drugiej strony im dłużej pracuję w swojej fundacji, tym bardziej widzę, że sytuacja nie jest prostym podziałem na dobre „spontaniczne działania” i te złe, „ustrukturyzowane”. To, czego bym oczekiwała, to jasności w odbieraniu naszej pracy: skoro opiera się ona w dużej mierze na wolontariacie, to nie może być wykonywana jak w biurze czy administracji publicznej.

Niby wcale nie musi? Mam na ten temat inne zdanie. Sporadyczne, niesystematyczne działania mają jedną wadę: są eventowe, nietrwałe. Oczekiwania odbiorców i odbiorczyń są spore i im więcej się robi, tym poprzeczka jest wyżej. Działania społeczne to studnia bez dna. Pomóż jednej sobie, zaraz znajdą się kolejne, tak to działa i nie ma w tym nic złego. Pozostaje pytanie, jak sprostać potrzebom i oczekiwaniom, nie zarabiając nic na pracy, która wykonywana jest w okresie czasu przypominającym regularny etat? W efekcie niektóre organizacje pozarządowe brną przez administrację i skupiają się na problemie finansów, a nie problemie, z którym mają walczyć statutowo. Bo albo rozwiną swoją działalność zgodnie z oczekiwaniami i potrzebami, albo zwiną się całkowicie. Warto więc patrzeć na ręce społeczników i społecznic, piętnować przekręty, ale mieć również świadomość ich ciężkiej pracy. I realiów, które nie mają wiele wspólnego z wyobrażeniami o „bogatej fundacji”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij