Kraj

Bartoś: Wojny kulturowe „zużywają Boga”

Prawica instrumentalizująca religię do „walki z gejami” jest nieodrodnym dzieckiem nowożytnej sekularyzacji.

Cezary Michalski: Parlament brytyjski przegłosował przyznanie parom jednopłciowym prawa do zawierania małżeństw. Konserwatyści buntujący się przeciw Cameronowi przywoływali „argument religijny”, czyli „papież i głowa Kościoła anglikańskiego są przeciw”. Ale pytani przez innych posłów, jakie konkretne religijne argumenty każą odebrać jakiejś grupie ludzi ich niezbywalne prawa, potrafili jedynie powtórzyć, że „Kościoły są przeciw”. Czy to jest jeszcze religia, czy raczej opisana przez Gillesa Kepela „zemsta Boga”, gdzie „trzy fundamentalizmy Księgi” nie są już w ogóle zainteresowane religią, a jedynie wojną przeciwko „liberalnej nowoczesności”?

Tadeusz Bartoś: Związek świeckiej prawicy z Kościołem to raczej dobieranie sobie sojuszników do przeprowadzenia skutecznej kampanii. To podejście praktyczne, instrumentalne, bardzo zresztą dla naszych czasów typowe.

Po ostatnich wyczynach Tea Party 20 procent obywateli USA zaczęło się otwarcie deklarować jako niewierzący, co jest już europejską proporcją. Wielu z nich deklaruje, że skoro „ich Kościoły” popierają np. polityków uważających, że zgwałcona kobieta „sama chciała”, skoro zaszła w ciążę, to oni w takim razie „w Boga nie wierzą”. Posmoleńskie upartyjnienie Kościoła w Polsce też zaowocowało silnym i politycznie zorganizowanym antyklerykalizmem. Dlaczego prawica używająca Boga w tak bardzo świecki sposób, nie dba nawet o to, że Bóg może się jej szybciej „zużyć”?

Nie wszyscy, którzy instrumentalizują religię, są aż tak bardzo religią przejęci. To nie jest ich bajka, oni nie przeżywają świata w sposób religijny, choć będą publicznie bronić religii. Jest cały nurt świeckiej prawicy elitarystycznej, który uważa, że religia jest dobrym narzędziem do „wychowania maluczkich”, ale oczywiście „my już w te rzeczy nie wierzymy”.

W Polsce też są tacy neokonserwatywni „straussiści”: Ryszard Legutko, Bronisław Wildstein, Agnieszka Kołakowska.

Ludziom, którzy tak myślą, tym łatwiej przychodzi instrumentalizacja religii i tym mniej zwracają uwagę na to, co nazwałeś „zużywaniem Boga”. Natomiast w USA pod wpływem nadużycia „argumentu religijnego” w wojnie kulturowej doszło raczej do coming outu ateistów niż do ich masowej produkcji. To jest specyficzny świat i tam było trochę wstyd przyznać, że się jest ateistą. Tak jak w niektórych miejscach do dziś dnia wstyd przyznać, że się jest gejem. Z jednej strony zmieniły to ruchy „dumy ateistycznej”, działanie Dawkinsa i jego kolegów. Natomiast postępowanie prawicy wykorzystującej Boga do partykularnych świeckich celów politycznych dało tym ludziom ostateczne alibi dla „podniesienia głowy”. Natomiast sekularyzacja naszego obrazu i przeżywania świata to proces, który dokonuje się w Europie od 400 lat i zagarnia wszystkich, prawicę i lewicę, zwolenników zmian i ich przeciwników. Także tych, którzy używają argumentu religijnego czy argumentu ze „stanowiska Kościoła”. Trudno się zatem dziwić, że oni „używają Boga” bez realnego religijnego odniesienia. Bez refleksji nad naturą wiary, nad tym, dlaczego papież ma właściwie bardziej bezpośredni kontakt z „wolą Boga”. Oni chcą mieć argument silniejszy niż oponenci, a „papież”, „transcendencja”, „wola Boża” – to im się wydaje po prostu silniejsze niż którykolwiek z argumentów całej tej świeckiej nowoczesnej i ponowoczesnej „kakofonii”.

Używając wyłącznie świeckich argumentów elitarystycznych, nacjonalistycznych, rasowych, nie czuliby się lepsi od „lewicowców, liberałów, feministek czy kosmopolitów”?

Czują się lepsi i bez tego, jakby z przyrodzenia. Tymczasem wszyscy jesteśmy dziećmi świata radykalnie zsekularyzowanego. Religia nie jest dla nas naturalnym kontekstem życia, ale pewną decyzją, właściwie przeciwko temu, co kultura, w której żyjemy, nam mówi. Nawet kwestia „Bóg jest, Boga nie ma”, nie była kiedyś aż tak reaktywna. Nie była opowiedzeniem się przeciwko dominującemu oświeceniowemu paradygmatowi. W dzisiejszym obrazie świata, stworzonym przez nauki przyrodnicze, Boga nie ma. Chcąc się przeciwstawić temu obrazowi, mówimy, że „JEDNAK jest”. W średniowieczu Bóg był częścią zastanego świata, nie było konieczności dokonywania aż tak ostrego kulturowego wyboru. Istnienie Boga było czymś naturalnym, powiedzmy – jak istnienie gwiazd. Także jeśli chodzi o zasadę stanowienia prawa mamy dziś autonomię świeckiego rozumu z jego własnymi regułami. Obama niedawno powiedział, że jako prawnik zmienił zdanie, bo kiedyś był tylko za związkami partnerskimi, lecz teraz rozumie, że nie da się zachować zasady równości obywateli wobec prawa, jeśli geje nie będą mieli pełnych praw do małżeństwa. Homoseksualizm to jedna z seksualnych opcji, spośród których wszystkie są w oczach świeckiego prawa równe. Więc albo zrywamy z równością, albo przyznajemy gejom pełnię praw. To jest proste jak drut. Tyle że to wypływa z poczucia autonomii prawa świeckiego, którego praworządność polega na tym, że staje ponad ograniczeniami płynącymi z rozmaitych partykularnych ideologii. To jest fundament tej społeczności, w której żyjemy. A dlaczego nie ma możliwości powrotu do starego paradygmatu religijnego? Bo on umarł bezpowrotnie. Magiczny obraz świata już nie istnieje, istnienie nadprzyrodzoności nie jest czymś przeżywanym spontanicznie w naszej kulturze.

A klasztor dominikanów w Jarosławiu, gdzie był cud, i wierni znoszą teraz złoto i srebro na nową szatę dla świętego obrazu?

To są bardzo lokalne sytuacje, marginalne konwulsje magicznego świata. Są miejsca na ziemi, gdzie magiczny obraz świata ciągle jest żywy, są to pewne regiony Polski, jakaś grupa zabobonnych Włochów masowo korzystająca z usług wróżek, jakaś część Afryki dalej będąca pod wpływem szamanizmu, podobnie jakaś część Ameryki Południowej itd. To są jednak raczej pozostałości dogorywającego świata przeszłości. A kulturę i cywilizację tworzą inni, dogłębnie zsekularyzowani, wierzący (woluntarystycznie) lub niewierzący przedstawiciele współczesności.

Ale już nikt z wróżek nie będzie czerpał kategorii prawa powszechnego?

One mają tylko znaczenie folklorystyczne. Ludzie zawsze mieli potrzebę kontaktu na odległość i skutecznego oddziaływania, słyszenia głosów z zaświatów, poznania prawdziwej natury rzeczy itp. Tę potrzebę spełniała kiedyś magia. Ten religijny, magiczny, alchemiczny obraz świata trwał do końca średniowiecza. Ale teraz mamy coś zupełnie odmiennego, to nowość do końca jeszcze nieprzetrawiona przez kulturę, zwłaszcza tę religijną. Mamy nauki przyrodnicze, technologie, choćby telefony komórkowe – wiele z produktów cywilizacji technicznej realizuje potrzeby, które kiedyś zaspakajała magia. Chcemy się przenosić na odległość, to się przenosimy w sposób nadzwyczajny. Możemy rozmawiać na odległość. Dla ludzi z dawnych epok byłyby to działanie magiczne. Wszelka nadzwyczajność została zawłaszczona przez człowieka oświecenia, skolonizowana, poddana ludzkiej woli. Dziś nauka czyni cuda, medycyna czyni cuda, a uzdrowiciele to jest folklor, margines (pamiętajmy że kiedyś było dokładnie odwrotnie – to stanowi o różnicy). Trochę banalizuję, ale chcę pokazać, że jesteśmy dzień i noc ćwiczeni w materialistycznym sposobie rozumienia świata. Do XIV wieku w kulturze europejskiej było odwrotnie, nierealna była materia, a prawdziwa rzeczywistość to ukryty świat ducha.

Religia zawsze miała „podwójny pakiet”. Z jednej strony problem istnienia Boga, Jego natury, śladów Jego obecności w Stworzeniu, kwestia nieśmiertelnej duszy, jej zbawienia albo potępienia. I drugi pakiet, bardziej świecki: halacha, szariat, prawo świeckie wywodzone z religii, religijne namaszczanie władzy. Kiedy dziś słuchamy Jurka, Terlikowskiego, Gowina, abp. Michalika – oni mówią wyłącznie o „drugim pakiecie”, jakby pierwszy zupełnie ich nie interesował. Nawet na tradycjonalistycznych portalach katolickich pisze się o „dawnym rytuale” wyłącznie jako o metodzie walki z „relatywizmem i zmianą na gorsze”. To religia bez Boga, bez eschatologii, traktowana wyłącznie jako wojna przeciwko „liberalnej nowoczesności”.

Pytanie brzmi, dlaczego ich to nie interesuje. A jeśli to w ogóle pojawia się w ich sposobie myślenia czy mówienia, oni często ujawniają ignorancję w dziedzinie teologii. Tyle, że jest to ignorancja świadomie wybrana. Oni się na tym nie znają, bo nie chcą się znać. Bardzo świadomie przestali się zajmować teologią współczesnego, a nawet nowożytnego Kościoła. No bo co to znaczy współczesna żywa myśl religijna czy teologiczna? Ona chce się odnieść do tego zmienionego świata, przetworzonego przez Oświecenie. Chce refleksji, uznała pewne nowożytne metody poznania – hermeneutyczne, historyczne. Używa ich w odniesieniu do Biblii, do tradycji teologicznej. XX-wieczna teologia chce się też otworzyć na dialog z innymi religiami, znaleźć tam elementy wartościowe. Jest ekumeniczna. Oni całego tego pakietu nie chcą.

Taki Bóg żywy, Bóg historyczny do niczego się w wojnie kulturowej nie nadaje. Nie dostarcza już koniecznej pewności.

Dlatego oni nie chcą się zajmować teologią, która dla nich jest niszczącym, wywrotowym działaniem. W nowoczesnym świecie dla ludzi o dyspozycji skrajnie zachowawczej, którzy zajmują się teologią, jedyna szansa to przycupnąć gdzieś przy Tomaszu z Akwinu, bardzo modne jest też zajmowanie się wybranymi zagadnieniami z patrystyki. Tam mamy „bezpieczną, wielką tradycję chrześcijańską, katolicką”. Ona nie odnosi się do niczego, co jest współczesne, a więc już wielowymiarowo dla tych ludzi skażone. Trzeba raczej przenieść z tamtego wyobrażonego doskonałego czasu przeszłości do naszych „upadłych” czasów stan poczucie pewności, trwałego oparcia, które jest tu najsilniejszą potrzebą.

Czy to jest prawdziwy obraz przeszłości?

Jeśli chodzi o siłę Kościoła w ówczesnej polityce albo obecność pojęcia Boga w kulturze, tak. Natomiast jeśli akurat chodzi teologię średniowieczną, tak radykalna potrzeba pewności to wytwór nowożytności, projektowany na wcześniejszą tradycję. Pojęcie pewności, choćby u Tomasza z Akwinu, jest bardziej subtelne, stopniowalne. W nowożytności ma być nieodparta siła, beton. I tak sobie pomyślano wcześniejszą tradycję dogmatyczną i teologiczną, co jest oczywiście dla niej zabójcze. Każda żywa refleksja religijna sama bowiem jest problemem, wymaga od nas dokonania szeregu wyborów i samookreśleń, wręcz wymusza na nas wolność, a nie dokonuje tych wyborów za nas. Tymczasem tu chodzi o to, aby nie dyskutować na temat naszych postaw. Najlepiej, jakby papież mówił nam wprost, jakie prawa uchwalać, a jakie blokować. Najlepiej, żeby mówił nam wprost, że nasz wybór jest prawdziwy, a wszyscy inni pozostają w błędzie. Wszelkie wątpliwości ekumeniczne, że prawda może być rozproszona między wyznaniami chrześcijańskimi, a nawet między religiami, budzą niepokój i są odrzucane. Jan Paweł II miał skłonność ekumeniczną, dobrze mówił o innych religiach, co mogło podważać pewność naszych tradycjonalistów, bo w końcu nie wszyscy mogą mieć rację. Benedykt XVI jest pod tym względem wygodniejszy. Nie może przecież być tak, że „tamci” też są w posiadaniu jakiejś części prawdy, bo to by był „relatywizm”. Ale problem tradycjonalistów jest jeszcze poważniejszy, bo ten nowożytny proces „wykradania” chrześcijaństwu różnych sfer życia także dla nich samych jest jedynym znanym im doświadczeniem. W nowożytność chrześcijaństwo wchodzi administrując całością życia, wiedzą, sposobem życia, prawem. I sukcesywnie traci te pola. Traci w obszarze nauki, traci w dziedzinie bezpośredniego nieraz zarządzania polityką i dyplomacją. Później traci też własne państwo, bo dzisiejszy Watykan jest już tylko symboliczną pozostałością państwa papieskiego z czasów jego potęgi. Ciągle coś traci. Ale przecież w dalszym ciągu społeczeństwa zsekularyzowane, postchrześcijańskie (w sensie nie negacji, ale kontynuacji) mają jeszcze elementy systemu prawnego przynależące do epoki, kiedy prawo świeckie było wyprowadzane z zasad zdefiniowanych przez Kościół. Małżeństwo homoseksualne właśnie dlatego stało się takim przedmiotem sporu, wojny, bo liberał powiedziałby, że to „relikt” tamtego świata. A dla tradycjonalistów to jeden z ostatnich przyczółków w obszarze świeckiego ładu, w którym przetrwał dawny świat uważany przez nich za jedyny moralny, właściwy, nawet jeśli nieodwracalnie już utracony. Stąd takie natężenie tego konfliktu. Jeśli spojrzeć na dzisiejszą strategię Watykanu, jest to dyplomacja podporządkowana jednemu celowi: poprzez nacisk na „naszych posłów”, poprzez nacisk na całą klasę polityczną, opóźniamy całkowite wypchnięcie nas z obszaru świeckiego prawa powszechnego. W Polsce, gdziekolwiek…

Również do Anglii i Szkocji Benedykt XVI zaczął posyłać nowe pokolenie biskupów, którzy tylko w jednym się specjalizują – w walce z małżeństwami gejowskimi i ze zmianami w ustawodawstwie biopolitycznym. Społecznego nauczania Kościoła już nie ma, oni prawie też nie mówią o kwestiach teologicznych. Ale podobnie jest w Kościele anglikańskim. Rowana Williamsa, ciekawego teologa, na stanowisku arcybiskupa Canterbury zastąpił właśnie Justin Welby, który przez wiele lat pracował na kierowniczych stanowiskach w brytyjskim przemyśle naftowym, a z kwestii teologicznych interesuje go głównie walka z małżeństwami gejów.

To jest ewidentnie dająca się rozpoznać strategia, żeby wszędzie, gdzie to tylko możliwe, naciskać na posłów, tworzyć stronnictwa, blokować zmiany usuwające elementy dawnego świata. Watykan – który zachował dyplomację quasi-państwową – może tu więcej niż tradycjonaliści żydowscy czy protestanccy. Podział nie jest dyskursywny, negocjacji być nie może. To jest jak wojna, oczywiście polityczna. Ostatnie głosowania w polskim Sejmie najlepiej to pokazują. Żadnych kompromisów. Dopóki mamy siłę, powstrzymujemy zmianę całkowicie.

Mało znany, ale ważny teoretyk tamtego obozu, Jacek Bartyzel, przywołuje tutaj formułę „umierać, ale powoli”.

Ona jest bardzo trafna. Tłumaczy pewną histerię, z jaką obrońcy dawnego ładu przeżywają nawet swoje działania dominacyjne czy ekspansywne. Ich najgłębsze przekonanie, ukształtowane przez wiedzę historyczną, to właśnie „umieranie powoli”. To zresztą bardzo niebezpieczna samoocena, jeśli ma ją obóz, który naprawdę jest silny, naprawdę jest w dzisiejszej polskiej polityce większościowy. Ale oni tak właśnie przeżywają swoją sytuację. To tłumaczy ich przekonanie o byciu spychanym do defensywy, opresjonowanym, nawet wówczas, kiedy to oni mają taką siłę, żeby innych spychać do defensywy i pozbawiać praw. Taka jest dziś polityka „posłów katolickich”, biskupów i nuncjusza, bo taka jest dziś polityka Watykanu. Nie dopuszczać do dyskusji, spowalniać zmiany, tam gdzie jesteśmy wystarczająco silni, możemy nawet próbować pewne zmiany cofnąć. Ale przede wszystkim opóźniać, spowalniać, blokować. Oni nie dają tego „małego palca”, bo boją się stracić całą rękę.

To nie jest zbyt ciekawa perspektywa dla ludzi religijnych, szczególnie na tle całej historii chrześcijaństwa.

Oczywiście że nieciekawa, bo to jest działanie desperatów. Oni naprawdę uważają, że nowoczesność wchodzi każdym porem w skórę, można się nią zarazić, można zostać skażonym każdym ustępstwem, nawet poprzez wymianę argumentów. Egzorcyści bardzo obrazowo mówią o tym, jak się można zarazić złym duchem: mając jakieś doświadczenie w dzieciństwie, czytając jakąś książkę, mając w ręce tarota, idąc do wróżki – otwiera się furtki złemu. To jest także model przeżywania przez tradycjonalistów kontaktu z nowoczesnością. No bo jak by miało w języku egzorcysty wyglądać negocjowanie z demonem, który do naszego wnętrza przenika? Gdybyśmy zaczęli rozmowę z demonem nowożytności przegramy od razu, a nie rozmawiając opóźniamy proces „opętania”.

Ale czy utrata przez Kościół najpierw władzy, a teraz tych „przyczółków” w obszarze prawa świeckiego rzeczywiście oznacza koniec religii? Przed Konstantynem Kościół nie miał władzy, a byli wielcy teologowie i ludzie żarliwej wiary. Chrystus nie miał władzy, Paweł nie miał władzy. Także najciekawsza teologia współczesna rozwija się w sytuacji, kiedy chrześcijaństwo „nie ma władzy” w Europie Zachodniej.

Gdy patrzymy na całą historię teologii chrześcijańskiej, to napotykamy na Pawła, Orygenesa, Augustyna, Alberta, Tomasza, Dunsa Szkota, Ockhama. Nie ma wątpliwości, że to są geniusze intelektualni, często najwybitniejsi myśliciele swoich epok. Dlaczego myśl chrześcijańska miała takie oddziaływanie, także w czasach, kiedy „Kościół nie miał władzy”? Ponieważ w wielu epokach była tworzona przez najwybitniejsze umysły. Także dziś myśl religijna będzie żywa, jeśli wybitne umysły będą się nią zajmować. Ale z tym jest oczywiście problem. Od początku nowoczesności najwybitniejsze umysły „wykradają” religii nauki przyrodnicze, matematyczne, także świecka polityka czy prawo. To jest prawdziwy drenaż mózgów.

Zgoda, że jest drenaż religijnych mózgów przez nauki przyrodnicze. Ale mnie bardziej niepokoi ich przepędzanie przez tradycjonalistów z obszaru religii. Krzyżówka Terlikowskiego z Jurkiem nie tylko przeraziłaby Eriugenę czy Dunsa Szkota swoją absolutną instrumentalizacją wiary, ale ona by ich usunęła z Kościoła, odebrałaby im prawo do „bycia człowiekiem religijnym”. Bo oni by przeszkadzali w wojnie kulturowej, pokazując, że ten Bóg, którego się tam używa do dominacyjnych gierek świeckich, wcale nie jest taki „pewny”, taki „nieruchomy”.

To jest problem. Ale na wojnie się nie prowadzi dyskusji, tylko się walczy. A teolog musi problematyzować.

Nie tylko teolog, nawet mistyk by się do niczego nie przydał, „bo trzeba się przecież przygotować, żeby jutro u Tomasza Lisa gejów i liberałów pogromić”. A taka Hildegarda z Bingen będzie tylko mącić.

Jedną z religijnych odpowiedzi na to odczarowanie świata był protestantyzm, z jego nową etyką jako zobowiązaniem do działania praktycznego, a nie do spekulacji. On też spełnił swoje zadanie, w tym sensie, że odniósł sukces, stworzył ten świat, gdzie ma obowiązywać zasada pracy, zaangażowania. Spekulacja metafizyczna stała się w tym świecie martwa i jałowa. Nowoczesność ma tu rozmaite oblicza. I w tym sensie „prawicowi instrumentaliści” też są nieodrodnymi dziećmi nowoczesności, bez względu na to, co sami o sobie sądzą.

Tadeusz Bartoś – filozof, profesor Akademii Humanistycznej im. Aleksandra Gieysztora w Pułtusku. Opublikował m.in. Ścieżki wolności (2007), Wolność, równość, katolicyzm (2007), Jan Paweł II. Analiza krytyczna (2008), W poszukiwaniu mistrzów życia. Rozmowy o duchowości (2009), Koniec prawdy absolutnej. Tomasz z Akwinu w epoce późnej nowoczesności (2010). Prowadzi bloga „Z punktu widzenia” –  tadeuszbartos.blog.onet.pl

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij