Kraj

Kluzik-Rostkowska: Skuteczność jest ważniejsza niż dogmaty

Konflikt rządu ze związkowcami był nie do uniknięcia – twierdzi Joanna Kluzik-Rostkowska.

Cezary Michalski: Premier Donald Tusk postanowił zerwać z wizerunkiem fiskalnego dogmatyka. Rozpoczął dwie kampanie: zadeklarował konieczność prowadzenia energicznej polityki gospodarczej, a także przedstawił kilka inicjatyw w zakresie polityki społecznej.

 

Joanna Kluzik-Rostkowska: Uwaga generalna: nigdy dogmat nie może być ważniejszy niż skuteczność narzędzi, jakie się proponuje. Dotyczy to polityki gospodarczej, polityki społecznej, tak samo widzę problem in vitro. Skuteczność samego zabiegu, minimalizowanie ryzyka, także zdrowotnego, minimalizowanie cierpień ludzi, którzy pragną dziecka, musi mieć pierwszeństwo przed rozwiązaniem dogmatycznym. Byłoby też czymś absurdalnym, gdyby się trzymać dogmatycznie rynkowego liberalizmu, nie zauważając, że w odniesieniu do rynku pracy, gospodarki czy polityki rodzinnej są narzędzia, które mogą być zastosowane skutecznie przez państwo. W przypadku in vitro jest tak, że rozmowy na ten temat toczyliśmy od wielu, wielu lat. Pamiętam, że pierwszy polityczny spór, który toczyłam po wejściu do polityki, to był właśnie spór o in vitro.

 

Toczyła go pani w dodatku w innej, bardziej prawicowej partii. I wie pani doskonale, że wystarczy uznać zygotę czy zarodek za pełnego, poddanego pełnej ochronie prawnej człowieka, żeby zgoda na zabiegi in vitro stała się niemożliwa.

 

Wtedy, przyznam, nie rozumiałam, jak można w ogóle kwestionować in vitro. Po wielu latach sporów wiem więcej o argumentach drugiej strony. Wszyscy wiemy więcej, bo przedyskutowaliśmy to dokładnie w ubiegłej kadencji sejmu.

 

Także bez skutku

 

Ale wszystkie argumenty są na stole, przemyślane i – mam nadzieję – przegadane. Po drugie, same miasta, samorządy zaczęły finansować in vitro na własną rękę.

 

Jako pierwsze zrobiły to SLD-owskie władze Częstochowy.

 

Ufam, że samorząd częstochowski zrobił to w poczuciu odpowiedzialności za mieszkańców swego miasta, którzy bardzo chcą mieć dzieci, a nie mogą ich mieć i in vitro jest dla nich ostatnią deską ratunku. Rozumiem, że w tle są często spory polityczne, ale warto kwestię in vitro jak najbardziej od takich sporów oddalić. PO małymi krokami dochodzi do konsensusu w tej sprawie, prędzej czy później ustawa w jakiejś formie musi być uchwalona. Póki co, premier i minister zdrowia zdecydowali się na pilotaż, który jest w tej sytuacji najlepszym rozwiązaniem. Przyzwyczaimy się do tej formuły i liczę, że „odczaruje” ona in vitro, także w głowach niektórych posłów. Wielu, którzy się in vitro tak bardzo boją, zobaczą, że nie taki diabeł straszny…

 

Jeśli chce pani uniknąć niepotrzebnych napięć, także w swoim klubie, proszę unikać w tym kontekście słowa „diabeł”.

 

Oczywiście (śmiech), nie takie to in vitro straszne, jak je malują, a do rozmowy na poziomie parlamentarnym powrócimy. Ale społeczna ofensywa Platformy to nie tylko kończąca wieloletni pat decyzja premiera w sprawie in vitro. To także składająca się z wielu elementów polityka prorodzinna, rozwiązania dotyczące rynku pracy, dopłaty do kredytów dla młodych małżeństw i singli, kwestia wyższych dopłat do żłobków, bo do tej pory samorządy musiały mieć 50-proc. wkład własny, aby założyć żłobek. Teraz wystarczy tylko 20-proc. wkład samorządów. To jest zwiększenie liczby bezpłatnych godzin pobytu dziecka w przedszkolu. I wreszcie bardzo spektakularne wydłużenie urlopów macierzyńskich, które tak naprawdę powinny się nazywać rodzicielskimi, bo nie ma w dostępie do nich zróżnicowania na płeć.

 

Krytycy propozycji rządu, na przykład związki zawodowe, zauważają, że daliście te narzędzia ludziom, którzy nie mogą ich użyć. 50 procent ludzi poniżej 30 roku życia, którzy nie pracuje na etacie, nie dostanie z banku kredytu na zakup mieszkania, do którego państwo mogłoby dopłacić. Rocznego urlopu rodzicielskiego nie dostanie z kolei dziewczyna czy chłopak pracujący na umowę o dzieło. I ostatnia wątpliwość: podnieśliście wiek emerytalny, żeby zasypać dziurę w składkach zusowskich, a tym czasem coraz większa liczba nieoskładkowanych umów o pracę wśród młodych ludzi tę samą dziurę powiększa.

 

Wystarczy sięgnąć do diagnozy profesora Czapińskiego, żeby zobaczyć ważną rzecz. Większość osób, które 3-4 lata temu były na umowach czasowych, pracuje dzisiaj na stabilnych umowach na czas nieokreślony. A bezrobotni sprzed 3-4 lat są nimi nadal. Wniosek jest prosty: lepiej pracować w mniej komfortowych warunkach, bo to daje wielkie szanse na zmianę sytuacji na lepsze, niż pasywnie czekać na utęskniony etat. Gdybyśmy żyli w świecie idealnym, wymarzonym przez związki zawodowe, wszyscy bylibyśmy zatrudnieni na umowy o pracę na czas nieokreślony. Ale im trudniejsza sytuacja na rynku, tym pracodawca jest ostrożniejszy w zatrudnianiu ludzi.

 

Pamiętajmy też, że kobieta, która urodzi dziecko przed końcem rozwiązania umowy na czas określony albo przed końcem upływu umowy zlecenia, ma prawo do zasiłku macierzyńskiego na takich samych zasadach jak ktoś zatrudniony bezterminowo.

 

Tylko że ta kobieta musi się zmieścić z początkiem widocznej ciąży w okresie trwania swojej czasowej umowy, bo inaczej ta umowa nie zostanie przedłużona na okres planowanego rodzenia.

 

Sytuacja przyszłej mamy na umowie czasowej jest trudniejsza, bo nie ma gwarancji pracy po urlopie, to prawda. Nie zostaje jednak z noworodkiem bez środków do życia, o czym często nie pamiętamy. W każdym kodeksie pracy, również polskim, biorąc pod uwagę zmienność rynku pracy, powinny być dostępne różne instrumenty zatrudnienia. Kiedy bezrobocie w Polsce spadło poniżej 10 procent, okazało się, że bardzo cenną grupą pracowników są młode mamy. Pracodawcom zależało wówczas na budowaniu lojalności pracowników własnej firmy, a one były powszechnie uważane za pracowników najbardziej lojalnych, bo miały mniejsze „ciągoty” do zmiany pracy. Kiedy bezrobocie jest dwucyfrowe, rynek pracy się kurczy i firmy są w coraz gorszej sytuacji finansowej. W takiej sytuacji postulaty wykreślenia z kodeksu umów czasowych czy podwyższenia płacy minimalnej to pozorne gwarancje, realnie wypychające ludzi z rynku pracy. Pracodawca, obawiając się, że nie zwolni pracownika, kiedy będzie gorszy czas, nie zatrudni go w ogóle.

 

Po co więc podnosiliście wiek emerytalny, skoro rynek pracy jest w tak kiepskim stanie?

 

Dzisiaj trudno to sobie wyobrazić, ale za osiem lat, kiedy mężczyźni będą pracowali do 67 roku życia, na rynku będzie ponad milion osób mniej. W 1951 roku urodziło się w Polsce 810 tys. dzieci. W 2010 roku 360 tysięcy. To znaczy, że kolejne pokolenia wchodzące na rynek pracy będą coraz mniej liczne, a odejdą na emeryturę pokolenia wyżu. To będzie inny rynek, z innymi problemami, prawdopodobieństwo wysokiego bezrobocia jest niewielkie.

 

A jeśli z tych coraz mniej licznych pokoleń coraz mniej ludzi będzie pracowało na umowy oskładkowane, jakie to będzie miało konsekwencje dla budżetu ZUS-u?

 

Pan powtarza to, co mówią związkowcy, którzy zakładają, że człowiek zatrudniony na nieoskładkowanej umowie pozostanie na niej aż do emerytury. Tymczasem on po kilku latach ma wielkie szanse na stabilniejszą pracę. Choć oczywiście w wieku 45–50 lat też nie ma się pewności, że nie trzeba będzie przejść na jakiś czas na umowę na czas określony.

 

Wielu z nas jest na takich umowach,

 

Tak, ale większość z nas już na koncie zusowskim jakiś kapitał zgromadziła.

 

Ja i pani już należymy do pokolenia, którego znaczna część zmierza w kierunku minimalnej emerytury gwarantowanej przez państwo, bo zbyt często pracowaliśmy na umowach śmieciowych.

 

Tak jak wiek XX był wiekiem, kiedy przygotowywano nas do jednej pracy, którą będziemy wykonywać do emerytury, tak wiek XXI jest wiekiem, w którym ciągu swego życia będziemy zmieniać nie tylko pracodawcę ale czasem i zawód.

 

Trudno się dziwić oporowi związków zawodowych wobec tego rodzaju fatalizmu.

 

Związki zawodowe patrzą przez pryzmat interesów pracowniczych. Rząd musi widzieć całość, a w tej całości nie mogą się zmieścić dożywotnie etaty dla wszystkich.

 

Stojąc na takim gruncie, trzeba wejść w konflikt ze związkami zawodowymi.

 

Weszliśmy w ten spór, wiedzieliśmy, że nie da się go uniknąć.

 

Ten fatalizm przekłada się jednak na słabnięcie dialogu społecznego. Skoro i tak nie może on doprowadzić do porozumienia, to po co się do niego przykładać? Zamiast dialogu mamy więc agresję.

 

Piotr Duda w maju – kiedy w Sejmie trwała debata na temat wydłużenia wieku emerytalnego i kiedy nas „zaaresztował” – jawił mi się jako bardzo rozsądny mówca. Po czym ze zdziwieniem i rozczarowaniem zauważyłam jego radykalizację, wyrażającą się szczególnie w dwóch postulatach: likwidacji tzw. „umów śmieciowych” i podniesienia płacy minimalnej do 50 proc. płacy przeciętnej. W momencie rosnącego bezrobocia nadmierne podniesienie płacy minimalnej – mówię nadmierne, bo ona jest dziś waloryzowana – ma takie same konsekwencje jak likwidacja bardziej plastycznych umów o pracę: wypycha coraz większą liczbę osób z rynku pracy. Oba postulaty w kontekście kryzysu są antypracownicze, populistyczne, wbrew zdrowemu rozsądkowi.

 

Jeśli uważacie ten spór za nieunikniony, zrozumiałe staje się wpychanie Dudy w ramiona Kaczyńskiego. Jak przy sprawie Romneya, kiedy poseł PO Paweł Olszewski twierdził, że przewodniczący „Solidarności”, pisząc do Wałęsy list protestujący przeciwko spotkaniu dawnego lidera związku z antypracowniczym kandydatem na prezydenta USA, robi to „na polecenie PiS-u”. 

 

Tej sprawy akurat nie obserwowałam. Natomiast nie sądzę, żeby Platformie zależało, aby Piotr Duda wspierał PiS. Marsz „Obudź się Polsko”, mimo że politycznie wykorzystany przez Kaczyńskiego, był sukcesem dzięki udziałowi w nim „Solidarności”. Nie mamy więc interesu w tym zbliżeniu, a ja osobiście liczę na to, że Piotr Duda zachowa rozsądny dystans wobec wszystkich partii politycznych.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij