Muzyka

Girl down, czyli największa pomyłka Rihanny

Bite kobiety miały znaleźć w niej reprezentantkę. Po trzech latach nagrywa piosenkę ze swoim oprawcą.

Naprawdę lubiłem Rihannę. Za prawdziwy głos, wszechstronność, ciężką pracę, bezbłędną stylówkę i konsekwentną obronę kreacji odsądzanej od czci i wiary przez uśpionych od czasów Madonny tropicieli bezeceństwa. Niestety determinacja 24-letniej Barbadoski okazała się ślepa. Piosenkarka wydała właśnie siódmą płytę.

 

Za je pomocą zdradziła dobre parę milionów ludzi, tak fanów, jak i postronnych obserwatorów, którzy chcąc nie chcąc, reagują na serwowane przez media doniesienia z życia celebrytów. Nie idzie tu wcale o miłośników jamajskiego brzmienia czy budzącego zazdrość talentu amerykańskich producentów, które dzięki Rihannie można było usłyszeć w miałkim na co dzień radiu FM. Problem dotyczy tych, którzy uwierzyli w trudną historię gwiazdy, która spadła posiniaczona i zakrwawiona z piedestału, by podzielić chociaż na chwilę los anonimowych kobiet, niepotrafiących wyśpiewać bólu i upokorzenia, po tym jak skatuje je partner. Z setkami milionów sprzedanych płyt i bezbłędną rozpoznawalnością potwierdzoną numerem jeden na liście najlepszych wykonawców Pop ostatniego dwudziestolecia (według „Billboard”), jak żadna inna nadawała się na rzeczniczkę ofiar przemocy domowej. To fakt, że w rolę tę została rzucona mimowolnie, gdy prasa brukowa i serwisy plotkarskie bezceremonialnie opublikowały policyjne zdjęcia jej zmasakrowanej twarzy. Wydawało się jednak, że dzielna dziewczyna podjęła rękawicę.

 

Bite kobiety miały znaleźć w niej reprezentantkę o głosie nie tylko mocniejszym, ale też przyjemniejszym od głosów parlamentarzystów w ich rodzimych krajach. Z tego stanowiska broniono późniejszego utworu Rihanny Man down, w którym śpiewa o zemście na gwałcicielu dokonanej za pomocą rewolweru. Teledysk kręcony był w Kingston na Jamajce. Świetny kawałek, a jednocześnie ważny głos naświetlający bezprawie, jakiego doświadczają kobiety na karaibskiej wyspie, gdzie statystycznie co dwanaście godzin dochodzi do napaści na tle seksualnym. Utwór próbowały ocenzurować niektóre amerykańskie organizacje, nomen omen antyprzemocowe, wskazując na jego zbytnią dosadność. Rihannie dzięki własnym doświadczeniom z przemocą udało się go łatwo wybronić, a na jej oficjalnym kanale teledysk ma sto osiemdziesiąt milionów wyświetleń. Barbadoska zgodziła się też publicznie opowiedzieć o swoim dramacie i zadeklarować solidarność z kobietami dotkniętymi przemocą, ze szczególnym wskazaniem na młode dziewczyny skłonne do ignorowania oznak agresji ze strony swoich partnerów.

 

 


Oprawca Rihanny, wokalista RnB Chris Brown, dostał wyrok i zakaz zbliżania się do swojej byłej dziewczyny na odległość mniejszą niż 45 metrów. Sąd to jedno, ale sam Jay-Z, właściciel wytwórni Def Jam, z którą kontrakt ma Rihanna, zapowiedział, że Brown ma zakaz wstępu do Nowego Jorku. Z sądem, jak z sądem, ale z Jayem-Z nie ma żartów. I oto dziesiąty utwór ze swojej nowej płyty Rihanna śpiewa w duecie z nikim innym, jak z Chrisem Brownem. Minęły tylko trzy lata od brutalnego pobicia.

 

 

Technicznie stało się to możliwe dzięki zniesieniu ograniczeń nałożonych przez sąd na Browna, do czego doszło na wniosek głównej zainteresowanej. Praktycznie dojść do tego nigdy nie powinno, a jedyną reakcją na to może być głębokie rozczarowanie.

 

Czy można bronić Rihanny, twierdząc, że to tylko piosenka, a jej życie prywatne nie musi kolidować z zawodowym? W dzisiejszym showbiznesie rozdzielenie tych dwóch sfer jest raczej niemożliwe i niewiele gwiazd stara się trzymać je ściśle rozgraniczone. Trudno bowiem o skuteczniejsze podminowanie „wiarygodności” artysty wśród fanów niż stwierdzenie, że „moje życie to jedno, a piosenki drugie”.

 

Do tego, jeśli w tym akurat przypadku Rihanna faktycznie chciała oddzielić jedno od drugiego, to fakt nagrania piosenki z Brownem, artystą dość miernym, zmienia się z oburzającego w absurdalny. Jeśli zaś chcemy mimo wszystko wierzyć, że Rihanna, śpiewając, oddaje swoje prawdziwe emocje, to wniosek jest alarmujący.

 

Gdy robi coś takiego idolka nastolatek, dziewczyna, która ma wszystko, o czym marzą rzesze jej rówieśniczek i młodszych fanek, efekt musi być piorunujący. Myślę, że mniejsze szkody poczyniłaby Michelle Obama, występując w Ulicy Sezamkowej i mówiąc, że można bić żonę, bo rodzice małych telewidzów mieliby jeszcze kilka lat na sprostowanie. Odbiorcy Rihanny rodziców nie słuchają programowo.

 

Najbardziej skrzywdzone muszą poczuć się jednak ofiary przemocy domowej. Przez chwilę mogły mieć nadzieję, że ich tragedia, która zazwyczaj rozgrywa się w czterech ścianach, zostanie dostrzeżona, że ktoś upomni się o nie. Że będą miały swoją bohaterkę. Być może bohaterka wykazała się słabością charakteru, to jeszcze nie byłoby najgorsze. Gorsze i naprawdę obezwładniające byłoby chyba poczucie, że wykorzystano ich cierpienie i nadzieje w medialnym spektaklu. Że mieliśmy do czynienia z kreacją sztabu ludzi, który przekuł makabrę w spektakl wart miliony dolarów.

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Szafrański
Jakub Szafrański
Fotograf i publicysta Krytyki Politycznej
Pochodzi z Lublina, gdzie tworzył Klub Krytyki Politycznej. Publicysta i fotograf. W 2010-2012 pracował w dziale dystrybucji Wydawnictwa KP. Współtworzył stronę internetową. Akademicki mistrz polski w kick-boxingu 2009, a także instruktor samoobrony. Pracował we Włoszech, Holandii i Anglii. Laureat Stypendium pamięci Konrada Pustoły.
Zamknij