Kultura

Peryferie widzą siebie przez okulary skonstruowane przez centrum [rozmowa]

W kategoriach niedoboru, deficytu – mówi prof. Marek Krajewski.

Michał Sutowski: W tekście opracowanym na Kongres Kultury opisuje pan krytycznie proces metropolizacji – oto centrum, czyli np. wielkie ośrodki miejskie, „zasysa” zasoby z peryferii poprzez drenaż mózgów, koncentrację kapitału i zbiorowej uwagi. W głośnym swego czasu projekcie Polska 2030 autorstwa Michała Boniego zakładano, że ten mechanizm należałoby właściwie wzmocnić. Może metropolizacja to nie problem, tylko pomysł na rozwój?

Prof. Marek Krajewski: To chyba oczywiste, że proces jest niekorzystny dla tych, którzy zostają na peryferiach. Z jednej strony metropolizacja oznacza wysysanie z prowincji kapitału – intelektualnego i środków finansowych, podbieranie najzdolniejszych i najambitniejszych jednostek, w efekcie prowadzi to do dezintegracji społecznej, co z kolei sprawia, że z każdym kolejnym pokoleniem wszystko trzeba zaczynać od nowa. Z drugiej strony centrum widzi w prowincji głównie przestrzeń rekreacji, wypoczynku, zabawy, weekendowej ucieczki z miasta, co w efekcie powoduje, że wiele miejsc na prowincji staje się niedostępnych dla ich mieszkańców – zarówno ze względu na ich „klubowość”, specjalne warunki korzystania z nich określone przez właścicieli, jak i ze względu na ceny. Jakby tego było mało, często lokalni mieszkańcy nie dostają w zamian nawet podstawowych profitów w postaci miejsc pracy – bo centrum przybywa tu wraz ze swoimi pracownikami.

Może w kraju takim jak Polska to nieuniknione? Skoro ogólne zasoby są skromne, to trzeba je koncentrować.

Wiemy, choćby od Saskii Sassen, że coraz większy wpływ na kształt świata i relacje go tworzące mają nie państwa, lecz usieciowione metropolie, tzw. miasta globalne. A zatem z perspektywy makro rzeczywiście jest tak, że jeśli nie chcemy zniknąć z mapy świata, to nasze centrum – czyli Warszawa i duże ośrodki miejskie – muszą się wzmocnić. Pamiętajmy jednak, jak wielki jest koszt społeczny takiego procesu, zauważalny nie tylko na wydrenowanych peryferiach, ale również w centrum.

W tych ostatnich metropolizacja powoduje przecież silne rozwarstwienie społeczne, bo rewersem rozwoju wielkich miast jest pojawienie się za kulisami tętniących życiem, luksusowych i bogatych kulturowo centrów nowej kategorii „pracujących biednych”.

Dlaczego cierpi prowincja, rozumiem – bogactwo nie „skapuje” z góry – ale dlaczego centrum też miałoby mieć z tym problem?

Bardzo dobrze to widać w świecie kultury, która w konsekwencji procesów globalizacyjnych i wzmocnienia metropolii ma się w nich bardzo dobrze pod względem jakości – poszerza się oferta i jej poziom, publiczność ma wielki wybór, mnóstwo się dzieje – ale ten proces ma swoją drugą stronę. Zwiększa się zakres konkurowania, przez co nie tylko trzeba coraz ostrzej walczyć o uwagę tego samego odbiorcy oferty kulturalnej, ale też ludzie godzą się pracować za mniejsze stawki, żeby nie wypaść z rynku. Dodatkowo – włączenie w globalny obieg sprawia, że mamy do czynienia też z „globalną normalizacją”: w centrach największych miast pojawiają się międzynarodowe sieci hoteli, restauracji, centrów handlowych i sklepów. Są one potrzebne do tego, by kategorie społeczne nazywane czasem metropolitarnymi biznesmenami mogły być bardziej mobilne, by wszędzie czuły się jak u siebie. Problem polega na tym, że wszystkie te miejsca potrzebują też niskopłatnej siły roboczej.

To źle? Skoro mamy konkurować z „miastami globalnymi”…

Ani dobrze, ani źle, po prostu ten proces zachodzi. Warto przy tym pamiętać, że w rankingu „globalnych miast” Warszawa znajduje się stosunkowo nisko, nawet na tle naszego regionu: Budapeszt czy Praga są wyżej. Na ranking ten składają się zresztą specyficzne wskaźniki: wpływu politycznego; siły ekonomicznej mierzonej obecnością międzynarodowych instytucji; potencjału kulturowego, mierzonego np. liczbą muzeów i teatrów – i tutaj akurat Warszawa stoi wysoko; potencjału ludzkiego, mierzonego siłą uniwersytetów oraz szkół międzynarodowych – i pod tym względem jest z kolei dość kiepsko; wreszcie wolności obywatelskich i politycznych mierzonych swobodą przepływu informacji.

To by znaczyło, że to właśnie kultura jest naszym szczególnym zasobem rozwojowym.

To prawda, chociaż przez elity polityczne – i widać to w przypadku każdego w zasadzie posttrasformacyjnego układu sił politycznych – kultura zauważana jest jedynie w wąskiej perspektywie: albo jako narzędzie promowania Polski, konstruowania jej wizerunku, albo jako środek przyciągania turystów, albo wreszcie jako instrument pobudzający gospodarkę. Zwłaszcza ten ostatni dyskurs, wyrażony najpełniej w haśle „kultura się liczy”, wydawał się niebezpieczny, bo sprowadzał się do postulatu rozwoju przemysłów kreatywnych i kwestii zwiększenia PKB przez sektor kultury.

Pomijano to, że wiedza i wyobraźnia zwyczajnie pomagają ludziom lepiej sobie radzić w świecie i w tym sensie przede wszystkim służą rozwojowi.

Mamy szanse piąć się w górę w tym rankingu? I czy w ogóle warto?

Tego rodzaju rankingi są o tyle nietrafne, że są linearne, gdy tymczasem miasta globalne to raczej sieć, której cechą jest to, że każdy aktor w nią włączony ma możność potrząsania nią i uruchamiania nowych, często zaskakujących zmian. Ta zdolność jest oczywiście zróżnicowana i wyznacza ją stopień kumulacji przez określonego aktora różnorodnych zasobów. Ponadto najbardziej „centralne” miasta globalnej sieci są jakoś wyspecjalizowane, np. Londyn jest centrum prawodawczym, bo w nim skupia się większość najważniejszych kancelarii prawnych świata, Waszyngton to centrum polityczno-wojskowe, Nowy Jork, Tokio i Londyn – to centra finansowe itd. Do tego wszystkiego w ramach sieci pojawiają się powiązania ponadregionalne: Londyn współpracuje z Nowym Jorkiem, Tokio z Szanghajem i Hongkongiem…To wszystko sprawia, że chociaż te rankingi pomagają nam uchwycić siłę poszczególnych „miast globalnych”, to już niewiele mówią o cechach samej sieci.

A Warszawa?

Jest zbyt słabym podmiotem, żeby wytwarzać własną subsieć, raczej uczestniczy w przepływie różnych decyzji i kapitałów. Przekłada rozwiązania tworzone gdzie indziej na działania w swoim regionie i na swoich peryferiach – to centrum koordynacyjne, ale nie inicjatywne.

Pisze pan, że peryferie cechuje systemowy odpływ zasobów do centrum, ale także fakt, że myślą o sobie w kategoriach wymyślonych w centrum. Najczęstszą ich strategią staje się więc „czynienie siebie atrakcyjnym”. Czy na tej samej zasadzie Warszawa jako centrum Polski nie próbuje się czynić atrakcyjną dla centrów globalnych?

Dobrym tego przykładem są ulgi podatkowe dla inwestujących w Warszawie i preferencje, gdy chodzi o zajmowanie fragmentów miasta przez duże korporacje. Tej sfery nie reguluje „wolny rynek”, ale raczej rynek preferencji różnego rodzaju. To „budowanie atrakcyjności” trochę inaczej przebiega w Krakowie, który zdefiniował się – podobnie jak Praga – jako miejsce otwarte kulturowo i przyjazne młodym turystom, również tym, którzy traktują to miejsce jako imprezownie, środkowoeuropejską „Ibiza na zimę” dla reszty Europy.

Czy takie „wysysanie zasobów” przez centrum to w Polsce nowość? W czasach PRL w całym kraju było tylko kilka ośrodków uniwersyteckich, więc mechanizm musiał być jeszcze silniejszy niż dziś.

Tamten system próbował jednak przeciwdziałać procesom metropolizacji, także poprzez administracyjny rozdzielnik i przymus: począwszy od trudności z uzyskaniem meldunku w Warszawie, przez hojniejsze przydziały mieszkań w miastach powiatowych i mniejszych wojewódzkich, aż po przymus pracy przez jakiś czas w wyznaczonym miejscu, jak np. po studiach medycznych. Dzisiaj takich mechanizmów nie ma – choć bynajmniej nie są one domeną krajów demokracji ludowej; rozwiązania francuskie też przewidują przydziały miejsca pracy dla niektórych kategorii pracowników publicznych i absolwentów niektórych szkół.

A można sobie wyobrazić jakieś „miękkie” mechanizmy równoważenia procesu metropolizacji?

To dość skomplikowane, bo tego rodzaju mechanizmu są często dwuznaczne. Taką formą „pozytywnej” dyskryminacji było przecież wspieranie rozwoju ośrodków funkcjonujących obok dużych centrów: Nowa Huta powstała właśnie po to, żeby „odcentralizować” stary, mieszczański Kraków i zmniejszyć jego siłę oddziaływania na region. Podobnie zresztą było w relacji między Poznaniem a Koninem, gdy zaczął powstawać tam ogromny kompleks przemysłowy obejmujący kopalnię odkrywkową i kombinat aluminiowy – zmniejszając znaczenie stolicy Wielkopolski.

To co pozostało? Jeśli nie budowanie „dolin krzemowych” i innych Hollywoodów w miejscach, z których dziś się ucieka?

Sądzę, że trzeba sięgnąć głębiej, tzn. do kwestii braku autonomii peryferii. Rozwiązanie tkwi w pracy nad jej poszerzeniem – na początku pod względem tożsamościowym. Na każdym możliwym poziomie: edukacji, władzy samorządowej, kultury lokalnej, peryferie mogą dostrzec, że dysponują różnymi unikalnymi zasobami – nie mówię tylko o wykształconych czy zdolnych ludziach, ale też o krajobrazie, o całej lokalnej tradycji i kulturze, unikalnych umiejętnościach, wzorach układania sobie relacji i rozwiązywania konfliktów, o specyficznych modelach budowania współpracy – których można użyć do odwrócenia negatywnych procesów.

Bo peryferie widzą siebie przede wszystkim przez okulary skonstruowane przez centrum, tzn. w kategoriach niedoboru, deficytu, niekompletności, którym trzeba przeciwdziałać – oczywiście wchodząc tym samym w buty przez centrum uszyte.

Bo peryferie widzą siebie przede wszystkim przez okulary skonstruowane przez centrum, tzn. w kategoriach niedoboru, deficytu, niekompletności, którym trzeba przeciwdziałać – oczywiście wchodząc tym samym w buty przez centrum uszyte. Na zasadzie: skoro chcemy się rozwijać, to musimy sprawić, że centrum będzie u nas bywać…

A co to może oznaczać, poza wizerunkiem atrakcyjności turystycznej?

W polskich warunkach jak dotąd prawie nic. Prowincja próbuje sprzedawać swój wizerunek jako miejsca odpoczynku, jako antytezy miasta, jako rekreacyjnej oazy dla znużonego intensywnym życiem mieszczucha, wpisując się tym samym w „pozytywny” stereotyp produkowany w centrum na jej temat – w wizerunek rodem z Domu nad rozlewiskiem Kalicińskiej czy polsatowskiego serialu Szpilki na Giewoncie. A chodzi o to, by prowincja stworzyła taką tożsamość, której rdzeniem jest dostrzeżenie umiejętności i potencjałów ludzi, którzy w niej zostają.

Ale na czym by to miało praktycznie polegać?

Jeden z olsztyńskim animatorów kultury, Ryszard Michalski z Centrum Edukacji i Inicjatyw Kulturalnych, zdobył pieniądze z programu animacyjnego dla kilku wsi pod Orzyszem. Zaczął się spotykać z mieszkańcami i efektem tych spotkań było postanowienie, że pieniądze zostaną wykorzystane na… wzajemne odwiedzanie się przez ludzi ze wsi. Większość środków finansowych przeznaczono na autobus, który woził jedną wieś do drugiej.

I w jaki sposób zwiększa to autonomię peryferii?

Organizacja takich odwiedzin spowodowała, że ci, którzy przyjmowali gości, musieli sobie uświadomić, czym dysponują. Żeby się pokazać komuś z zewnątrz, musieli wymyślić, czym podjąć tych ludzi. Musieli odkryć, co jest u nich cenne! Tamte wsie się uaktywniły także pod tym względem, że z czasem ich mieszkańcy zaczęli domagać się od władzy, żeby inaczej ich reprezentowała, żeby pozwoliła im tę nowo odkrytą autonomię tożsamościową spożytkować. To jest fundamentalne z punktu rozwoju społecznego: jeśli peryferia swój potencjał zauważą, to pula ich możliwości znacząco się poszerza.

A jak to się ma do mobilności społecznej? Aspirujące jednostki wyjeżdżają z prowincji do metropolii, chociażby na studia. Z różnych miast, które mogą być całkiem fajne do życia, ale często tylko do momentu zdania matury. A potem trochę nie ma wyjścia. Jak temu przeciwdziałać? Rozwijać ośrodki peryferyjne, zachęcać do powrotów?

Trzeba zacząć od prostego ruchu, tzn. stworzyć czułe stacje nasłuchowe. Bo to, czego nam dziś najbardziej brakuje, to dobry mechanizm, który pozwoliłby słuchać tego, co się dzieje na prowincji, agregować wiedzę, która z tego najniższego, jednostkowego doświadczenia osoby tam żyjącej płynie.

A żeby nie przyjmować z góry: skąd możemy się tego dowiedzieć?

Pierwsze kroki są już podejmowane np. w odniesieniu do edukacji. Uruchomiony prze Narodowe Centrum Kultury program Bardzo Młoda Kultura zaczął się od tego, że NCK w konkursie wybrało szesnastu operatorów wojewódzkich. Warunkiem przystąpienia do programu było znalezienie partnerów w całym województwie – od domów kultury przez NGO aż po niezależnych animatorów i edukatorów. Operator prowadzi na swoim obszarze badania diagnostyczne, które dotyczą spraw edukacji w najmniejszych ośrodkach, a później wyniki jego diagnozy programują kolejny etap, który polega na szkoleniach dla nauczycieli i edukatorów. Następnie aż 70 procent środków, którymi dysponuje operator, idzie na trzeci etap programu, a więc na re-granting. Ten ostatni nie jest jednak prostym programem dotacyjnym – żeby do niego przystąpić, trzeba utworzyć mikropartnerstwo, w których reprezentowana jest szkoła, instytucja kultury i organizacja pozarządowa.

Czym to się różni od niezliczonych przecież programów szkoleń różnych skills za unijne pieniądze?

Na pierwszy rzut oka program służy poprawie kompetencji nauczycieli i edukatorów oraz zwiększeniu liczby inicjatyw edukacyjnych, ale mam nadzieję, że to będzie zaczyn zupełnie nowej metody generowania wiedzy o tym, co się w Polsce dzieje. Bo jeśli 16 podmiotów prowadzi działania diagnostycznie w swoich regionach, jeśli one zbierają wiedzę lokalną, to jak zagregujemy wyniki tych wysiłków na wyższym poziomie, to będziemy dużo lepiej wiedzieli, co tam jest potrzebne, jakie działania najlepiej przystają do specyfiki regionu.

I o taką logikę właśnie mi chodzi: by stworzyć preteksty do zbierania wiedzy i dostrzegania wartości tego, co się dzieje na prowincji, a potem dopiero decydować, jaką politykę rozwoju czy infrastrukturalną trzeba prowadzić na poziomie ogólnopolskim.

I czy potrzebujemy wsparcia na miejscu czy raczej ułatwienia mobilności między prowincją a metropolią?

Nie przesądzamy tego z góry – nie ma jednej dobrej odpowiedzi. Na pewno najbardziej niepokojącym zjawiskiem na peryferiach jest syndrom braku kulturowej zastępowalności pokoleń. Młodzi wyjeżdżają i ludzie animujący tamtejsze życie społeczne i kulturalne zaczynają wszystko od nowa z nowym pokoleniem – i przez to prowincja stoi w miejscu, bo nie ma kumulacji wiedzy, nie ma możliwości ulepszania zdobytych dotąd doświadczeń, a wygenerowana na peryferiach wiedza zostaje ulokowana w centrum wraz z ludźmi, którzy do niego odpływają.

A może taki kraj jak Polska jest skazany na to, by drenować prowincję? Żebyśmy mogli jednak skoncentrować zasoby?

Ale to nie jest gra o sumie zerowej. Problemem są nieodkryte potencjały peryferii, o których bardzo mało wiemy – i żeby je rozpoznać, nie potrzebujemy ogromnych programów dotacyjnych, ale właśnie czegoś, co nazywa się badaniami w działaniu. Siła adaptacji ludzi do trudnych warunków jest nieprawdopodobna, siła ich kreatywności i innowacyjności może być niebywała, ale my bardzo mało o niej wiemy.

Czegoś podobnego poszukiwał – i chyba znalazł – Tomasz Rakowski w swoich Łowcach, zbieraczach, praktykach niemocy.

Tak, dokładnie. Można tego rodzaju zasoby oczywiście nazwać kreatywnością bezproduktywną, bo system jej nie widzi, a przez to też nie potrzebuje, ale to bardzo krótkowzroczne myślenie. Pytania są dwa. Po pierwsze, czy mądrze dostrzeżemy w tych zasobach, w „wiedzy w rękach”, przekazywanej nieraz z pokolenia na pokolenie, ale też w innowacyjności dnia codziennego potencjał rozwojowy. Po drugie, czy przełożymy to na mechanizmy generujące i wzmacniające wolę działania tych ludzi.

Co to znaczy?

Ekonomia społeczna jest kapitalnym przykładem tego, co mam na myśli: istnieje mnóstwo spółdzielni i innych inicjatyw zakładanych w małych ośrodkach, które odnoszą sukces. Niekoniecznie musi chodzić o produkcję serów regionalnych czy o agroturystkę, ale o prostsze działania. Na przykład wiejskie gospodynie dysponują kapitalnymi przepisami kucharskimi – wystarczy je zebrać i opublikować, by zysk był podwójny: zachowane zostaje lokalne dziedzictwo i wzmocnione przekonanie, iż dysponujemy wartościową wiedzą, z której chcą korzystać inni. Jeszcze lepszym przykładem jest idea wiejskich domów tańca, rozwijana przez warszawskie stowarzyszenie o tej samej nazwie. Istotą tego przedsięwzięcia jest uczenie się od wiejskich muzykantów ich muzyki, ale też wzmacnianie ich przekonania oraz przekonania ich sąsiadów, rodzin i znajomych, że to, co robią, jest wartościowe. Wszystkie te aspekty kumulują się w regularnych potańcówkach mających istotny walor integracyjny, pozwalający często niezbyt zintegrowanym społecznościom ponownie się zobaczyć, spotkać, porozmawiać.

Jak łatwo zauważyć, chodzi w tym wszystkim też o wzmocnienie i uznanie, dające siłę do działania i nadające działaniu sens.

Wszyscy bowiem cierpimy z powodu różnych deficytów uznania, które strasznie osłabiają wiarę w siebie. Mechanizm generujący uznanie dla wiedzy, kompetencji, pomysłowości prowincji też jest rozwiązaniem o ogromnym znaczeniu społecznym. Bo jeżeli nieustannie słyszysz, że nie czytasz, nie uczestniczysz w kulturze, jesteś niewykształcony i cechuje cię „wyuczona bezradność”…

To reakcją będzie bunt i odrzucenie całego systemu?

Na zasadzie: tak, taki jestem i dobrze mi z tym. Odwalcie się ode mnie! Gdyby system był zdolny do generowania również uznania – co nie znaczy aprobaty dla chamstwa, braku wykształcenia, łamania reguł społecznych, cwaniactwa – ludzie zauważaliby, że mają wartość, a wtedy też zaczynają ją pielęgnować i się rozwijać. To chyba jedyne możliwe wyjście – nie wierzę natomiast w skuteczność kolejnych wielkich programów za miliony złotych, które zamienią nam prowincję w kwitnące krajobrazy.

Wielkie, odgórne programy nie mają sensu?

W czasie rządów PO pojawiła się propozycja takiego „pomysł makro”, tzw. świetlików kultury. Wymyśliło to chyba Ministerstwo Rozwoju, trochę na zasadzie „kulturalnych orlików”, ale cały projekt kończył się na infrastrukturze – była mowa o postawieniu budynków, ale nie o finansowaniu konkretnych programów i działań, nie mówiąc już o jakichkolwiek inicjatywach animacyjnych czy integracyjnych. Całość nie wyszła poza fazę koncepcyjną, ale to charakterystyczne, że nawet na etapie projektowania nie było żadnej współpracy z resortami edukacji ani kultury. Żyjemy w bardzo złożonej rzeczywistości, a zatem system ma tendencje do uprawiania polityki prostoty. To znaczy, że poszczególne jego sektory zamykają się w obszarze swojej ustawowej działalności po to, żeby móc racjonalnie zarządzać rzeczywistością. Po prostu wyrzucasz pewnych aktorów na zewnątrz i wydaje ci się, że dzięki temu wiesz, jak działać, i wydaje ci się, że pewien obszar skutecznie kontrolujesz.

Zamykamy oczy na rzeczywistość spoza resortu i ona ma zniknąć jako problem?

Żeby nie było wątpliwości: ten brak połączeń między sektorami nie jest tylko problemem rządu. To trochę absurdalne, że o edukacji kulturowej mówimy na Kongresie Kultury, a nie ma tu prawie ludzi z sektora edukacji… Z drugiej strony weźmy taki przykład: bardzo dobrą robotę, jeśli chodzi o edukację kulturową, robi sektor pomocowy: organizuje bilety na przedstawienia, wyjazdy, wyposaża dzieci w książki itp., ale znów – bez powiązania z sektorem kultury.

Problem „silosowości” polityki administracyjnej podnosi się od wielu lat. Ale teraz jeszcze doszedł silny projekt ideologiczny między większością parlamentarną a szeroko rozumianą opozycją, także tą pozapartyjną. Czy całą tę robotę – autonomizację peryferii, uruchamianie nowych potencjałów rozwojowych – da się prowadzić w warunkach spolaryzowanej sfery publicznej i ostrego konfliktu politycznego?

Nie możemy utkwić na zawsze w tej narracji o „dwóch Polskach”. Zupełnie się z nią nie utożsamiam, bo uważam, że nie tyle opisuje ono rzeczywistość, co próbuje ją regulować.

Nie możemy utkwić na zawsze w tej narracji o „dwóch Polskach”. Zupełnie się z nią nie utożsamiam, bo uważam, że nie tyle opisuje ono rzeczywistość, co próbuje ją regulować. To rama, w którą nas siłowo wciśnięto w dyskursie politycznym i medialnym, a który nas niezwykle ogranicza. Spójrzmy na Kongres Kultury – tu są dwa tysiące ludzi, mnóstwo środowisk i one nie są spolaryzowane czy ustawione dwubiegunowo, ale po prostu niesłychanie różnorodne.

Może dlatego, że prawie nie ma tu zwolenników PiS i rządu? Może tu spotkała się, owszem, bardzo różnorodna, ale jednak nie Polska, tylko połówka Polski?

Niewykluczone. Ale pamiętajmy, że w narracji polaryzacyjnej, narracji o „dwóch Polskach”, z których jedna głosuje na PiS, a druga przeciwko – dojrzymy tylko wierzchołek góry lodowej. Notabene, jeśli nawet przyjmiemy istnienie jakichś twardych, dualnych podziałów, to one nie muszą się wiązać z wyborami partyjnymi, co szczególnie silnie widać na polu kultury. Myśląc np. o cenzurze sztuki czy działalności kulturalnej w ostatnich miesiącach, koncentrujemy się na bardzo istotnych i wymagających z pewnością reakcji środowiska przypadkach Wrocławia czy Poznania. Jednocześnie nie zauważamy, że dużo gorsza sytuacja panuje od dłuższego już czasu na prowincji i polega to na tym, że kultura jest tu najczęściej ręcznie sterowana. W małych miejscowościach nie ma zazwyczaj żadnych strategii rozwoju kultury, polityki kulturalnej. Jest burmistrz albo wójt, który decyduje o tym, na co idą pieniądze publiczne. Działalność kulturalna jest silniej niż w dużych miastach uwikłana w grę polityczną, w gry wizerunkowe polityków, i tam też najsilniejsze są zabiegi cenzorskie. Tam wreszcie najsilniej uwewnętrzniona jest autocenzura i zależność od decydentów.

Ten podział – znowu peryferie kontra centrum – jest ważniejszy niż spór polityczny w Warszawie?

To zrozumiałe, że skupiamy się na wyrazistym podziale ideologicznym, którego – to jasne – nie można i nie należy ignorować, ale równie istotnym problemem jest chyba to, że niemal cała Polska prowincjonalna cierpi z powodu personalizacji zarządzania sferą kultury. To dopiero na prowincji starożytna zasada divide et impera objawia się z pełną mocą. I to na prowincji właśnie podział ideologiczny jest też brutalniejszy i bardziej widoczny. Jego przejawem jest na przykład skłonność do „wychodzeniu przed szereg” – różne spektakularne akcje związane np. z polityką historyczną ujawniają się z całą mocą najpierw na prowincji. Po pierwsze dlatego, że w dużych miastach spotkałyby się z większym oporem i zostałyby zauważone przez ogólnopolskie media. A po drugie dlatego, że ten, kto jest na dole hierarchii partyjnej – jak radny czy wójt prowincjonalnego miasteczka – musi dowieść swej lojalności i przydatności przez odpowiednio radykalne gesty i czyny.

Kłopot jednak w tym, że obóz rządzący zdołał przekonać Polaków, że stoi po stronie peryferii. W kampanii wyborczej PiS i prezydent Andrzej Duda często odwoływali się do „Polski powiatowej” na kontrze do establishmentu z Warszawy.

I między innymi dlatego wyzwaniem powinno być to wielkie zróżnicowanie światów, w których żyją Polacy. W światach wytworzonych przez odmienności miejsca zamieszkania, wykształcenia, dochodu, pewności pracy – to nie są ani dwa bieguny, ani żadne „dwie Polski”. Trzeba się przebić z tą narracją i znaleźć sposób na łączenie tych światów poza tamtym sporem, który dziś ogniskuje naszą uwagę.

Ale jak – sam pan mówił, że tego podziału nie da się tak po prostu unieważnić. Podziału na PiS i rząd z jednej strony, a anty-PiS z drugiej – bo to już nie jest PiS kontra PO…

Mamy 30 procent głosów z jednej, 30 procent z drugiej strony, zostaje jakieś 40 procent… To nie jest pół na pół. Ten podział ideologiczny jest natomiast bardzo symptomatyczny dla tego, co się stało w Polsce ostatniego ćwierćwiecza. I wcale nie pod względem tożsamościowym, ale raczej ekonomicznym i społecznym. Poprzednie ekipy nie zauważały, że potrzebny jest jakiś mechanizm redystrybucji tego, co się wspólnie wypracowuje – i to jest jeden z powodów pęknięcia. Drugi to niewątpliwie narracja PiS, która leczy ludzi z niepewności. Żyjemy w strasznie złożonym i splątanym świecie, gdzie wielu ludzi nie radzi na najbardziej podstawowym poziomie adaptacyjnym, cierpi z powodu braku bezpieczeństwa nie tylko egzystencjalnego, ale też poznawczego. Oznacza to, że problem, który dziś mamy, to nie prosty spór ideologiczny, różnica światopoglądów, ale przejaw zjawisk głębszych, o strukturalnym charakterze. Nie ignoruję bynajmniej tego, co się dziś w Polsce dzieje – w parlamencie, w mediach, na ulicach i w instytucjach kultury. Ale mam czasami wrażenie, że nie dyskutujemy o przyczynach, a o symptomach.

Ale ten symptom jest namacalny, bo podział polityczno-partyjny przekłada się także na te instytucje, które wymienił pan jako kluczowe: samorządy, szkoły, Narodowe Centrum Kultury…

Być może właśnie ta namacalność i wyrazistość nie pozwala nam dostrzec, co jest jego źródłem. A źródłem nie jest ideologia i spór o wartości – to raczej medium, poprzez które wyrażają się głębsze pęknięcia, na przykład to pomiędzy centrum a prowincją.

A czy da się generować jakąś przestrzeń działania poza tym sporem? Żeby nie trzeba było najpierw zmieniać rządu, żeby móc zabrać się za problemy strukturalne?

Sporo jest inicjatyw, które się same organizują: Forum Kraków skupiające animatorów kultury, jest zachodniopomorskie Forum Kultury, gdzie instytucje z całego województwa się skrzyknęły, by współpracować zamiast konkurować ze sobą. W województwie lubuskim powstało stowarzyszenie dyrektorów instytucji, które raz w miesiącu się spotyka, żeby rozpoznawać bieżącą sytuację. Jest wreszcie duża siła i potencjał, który wygenerowały ruchy miejskie i różne prywatne inicjatywy kulturalne. Nie ignorowałbym klubokawiarni, a także wiejskich inicjatyw, nazywanych czasem bardzo trafnie „nieprawomocnymi instytucjami kultury”, których istnienie nie jest wprost zależne od państwa. Dużo jest też inicjatyw, o których mówimy mało albo wstydliwie: ruchy rekonstrukcyjne, kibicowskie, gołębiarze, kluby modelarskie…

Ale część z nich wchodzi w spór polityczny, opowiada się wyraźnie po którejś stronie.

Są raczej miejscami tego sporu, ale to jednak miejsca, gdzie nie ma przymusu, presji instytucjonalnej. Co nie znaczy, że zawsze są one neutralne światopoglądowo, często zajmują w tym sporze stanowisko.

Konflikt w polityce partyjnej przesłania głębsze problemy, ale może przynajmniej mobilizuje społeczeństwo do działania?

Trudno mówić o dobrych stronach tej sytuacji, tzn. tak ostrego konfliktu politycznego i ofensywy ideologicznej ze strony władz, tym bardziej, że ona wymiata z porządku instytucjonalnego również to, co było dobre, co domagało się kontynuacji i pielęgnowania. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to tyle, że zmiana polityczna wytrąciła nas z rutyny, zmusiła do urefleksyjnienia sytuacji, poukładania wszystkiego na nowo. Oczywiście wolałbym sam decydować, kiedy staję się refleksyjny, niemniej w polskiej kulturze i w innych kontekstach toczy się dziś prawdziwa burza mózgów. Za tym fermentem stoją różne, czasem partykularne motywy, ale to wytrącenie z automatyzmu działania chyba dobrze nam zrobiło. Możemy przemyśleć wszystko raz jeszcze albo przemyśleć wszystko od nowa.

***

Marek Krajewski – socjolog, profesor na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor licznych artykułów dotyczących kultury popularnej, konsumpcji i sztuki oraz książek: „Kultury kultury popularnej” (wyd. I Poznań 2003, wyd. II 2005), „POPamiętane” (Gdańsk 2006). Redaktor i współredaktor naukowy książek: „W stronę socjologii przedmiotów” (Poznań 2005), „Prywatnie o publicznym. Publicznie o prywatnym” (Poznań 2007), „Za fotografię! W stronę radykalnego programu socjologii wizualnej” (Warszawa 2010, wspólnie z Rafałem Drozdowskim) oraz „Handmade. Praca rąk w postindustrialnej rzeczywistości” (Warszawa 2010). Kurator Zewnętrznej Galerii AMS (1998-2004) oraz pomysłodawca projektu Niewidzialne miasto (www.niewidzialnemiasto.pl).

Czytaj także:
Anna Cieplak, Kultura na peryferiach
Maria Janion, Szczerze nienawidzę naszego mesjanizmu! [List do Kongresu Kultury]
Igor Stokfiszewski, Dlaczego rząd przegra wojnę o kulturę
Joanna Orlik, Po Kongresie Kultury: zakasać rękawy i do pracy

Anna-Cieplak-Ma-Byc-Czysto

**Dziennik Opinii nr 292/2016 (1492)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij