Kraj

Żmijewski: Do polityki trafiają ludzie o osobowościach pornograficznych

Potrafią zrobić publicznie rzeczy najbardziej bezwstydne i nie cierpieć z tego powodu.

Michał Sutowski: Napisałeś kiedyś tekst o Solidarnych 2010 – filmie o ludziach demonstrujących pod Pałacem Prezydenckim po katastrofie smoleńskiej. Broniłeś ich jako wykluczonych, którym w filmie Ewy Stankiewicz choć na moment oddano głos. Czy po zwycięstwie PiS tamci ludzie stali się dziś hegemonem debaty publicznej?

Artur Żmijewski: Ich głos jest dzisiaj alibi dla partii rządzącej, żeby uzurpować nienależną jej władzę – naruszać konstytucję, korodować prawo. Zresztą już wtedy ktoś sobie uzurpował prawo do reprezentowania tych ludzi. Stankiewicz w tamtym filmie była mocno ideologiczna, tzn. walczyła o coś i użyła dostępnych jej środków – publicystycznych i filmowych – żeby to swoje stanowisko wzmocnić. Autorka wybrała te wypowiedzi, które najbardziej pasowały do jej narracji.

Ale czy przekaz „ideologiczny” zawsze zakłada manipulację?

Raczej instrumentalizację, użycie głosu ludzi w jakimś celu. W przypadku Solidarnych 2010 autorka zapewne definiowała ten cel jako godny czy zbawienny, zapewne miała też poczucie wspólnoty z wypowiadającymi się. To nie było badanie socjologiczne: kto za, kto przeciw, kto nie ma zdania. To przekaz autorski, gdzie dobiera się głosy pasujące do założonego przekazu.

Czy ta „instrumentalizacja” jest czymś złym? Czy ludzie spod krzyża mogą czuć się oszukani, użyci?

Wydaje się, że oni nie są w stanie kontrolować czy nawet ocenić sposobu użycia ich głosów. Używasz narzędzia, np. warsztatu filmowca-dokumentalisty, którym biegle operujesz, by przedstawić swoją tezę w najmocniejszy możliwy dla tego narzędzia sposób. I żeby mobilizować widza. Film Stankiewicz niemalże zmuszał do tożsamościowej identyfikacji z nim lub odrzucenia go. Autorka opisała ramy pewnego światopoglądu, który starała się uprawomocnić głosami innych – w tym sensie to dzieło było efektywne.

Ale wzmocnieniu jakiej ideologii miał ten przekaz – o zamachu smoleńskim – posłużyć? Prawicowości, nacjonalizmowi, teorii spiskowej?

Pewnie każdy z tych terminów pasuje. U Stankiewicz, podobnie jak w działaniach PiS nie ma granic między dyscyplinami. Film, polityka, kultura, edukacja – wszystko zlewa się w jedną ideologiczną miazgę. Polityka może wyłonić się w każdym miejscu: na lekcji historii, w muzeum, w galerii sztuki, w exposé naczelnika państwa.

Osąd, że „wszystko jest polityczne”, PiS rozszerza naprawdę na WSZYSTKO. Brak jest granic dla emocji i wynikających z nich pomysłów.

Przykładem mogą być wypowiedzi Stankiewicz o karze śmierci dla odpowiedzialnych za katastrofę smoleńską. PiS postrzega rzeczywistość jako „ciało bez różnic”, wszystko jest jakąś ontologiczną jednością, gdzie sfera świecka zlewa się z sakralną. Ci ludzie widzą rzeczywistość jak organiczny byt, kontinuum bez pęknięć, gdzie różnica jest nazywana chorobą, elementem animalnym, nosicielem pasożytów – i wymaga eliminacji. Sądzę, że Solidarni służyli jednoczeniu tej wspólnoty „bez różnic”, ich dalszemu wymazywaniu. Stankiewicz nie dostrzega innego, nie widzi, że świat składa się z niekoherencji, odmienności.

Mówisz o filmie, ale jak to wygląda w praktyce?

Okazuje się, że bez „różnicy” jednak nie da się żyć – prezes państwa, czy prezydent tak bardzo jej potrzebują, że dzielą to homogeniczne polskie społeczeństwo na AK-owców i gestapowców. A jednocześnie są częścią jakiegoś zbiorowego ciała radykalnej prawicy, którego członkowie nie postrzegają siebie jako jednostek indywidualnie odpowiedzialnych za swoje czyny. Politycy tej formacji, jej propagandowi agenci, publicyści i dziennikarze niepokorni, wspierają coraz gorsze regulacje prawne, godzące w ludzką wolność i prawo do życia bez cierpienia. Jakby byli ślepi na to, że to prawo ich również dotyczy. Że to zgwałcone prawo ich też nie będzie chronić.

Opisujesz logikę działania środowiska: części elity politycznej i opiniotwórczej związanej z PiS i Jarosławem Kaczyńskim. A jak to się ma do nastrojów społecznych? Czego wyrazem są te dążenia polityczne? Liberałowie sądzą, że to odmrożone demony polskiego nacjonalizmu; lewica, że to skrzywdzeni i poniżeni transformacji odreagowują frustrację. Krótko mówiąc: dlaczego to działa? Na jakie potrzeby ludzkie to wszystko odpowiada?

Możemy założyć, że istnieją różne potrzeby ludzkie i że dobrze jest, kiedy ludzie potrafią je zdefiniować. Podejrzewam jednak, że duża część społeczeństwa nie umie tego zrobić – i gotowa jest zaufać tym, którzy te potrzeby zdefiniują za nich. Czasem zresztą definiują prawdziwie – dobrym przykładem jest pomoc finansowa w wychowaniu dzieci czy deklaracje o tym, że dostępność służby zdrowia będzie gwarantowana. Pomijam kwestię, na ile skutecznie na dłuższą metę PiS na te potrzeby odpowie.

Czyli co – PiS odpowiedział na potrzeby socjalne społeczeństwa? I to wystarczy?

To nie takie proste. Lewica od lat usprawiedliwia różne radykalizmy wykluczeniem, czy brakiem udziału w zyskach transformacji. Prawica za to boi się rozwoju i samorozwoju ludzi, boi się wolności. Ten strach prowadzi do uwznioślenia nędzy w jakiej tkwimy – mierność i ignorancja zostają uznane za cnoty, głupota staje się przewodnikiem, a arogancja i przemoc wzorem relacji z innymi. Lewica z kolei nie chce uznać, że rozwój to wysiłek, przekraczanie siebie i wymaganie od innych tego właśnie wysiłku. Więc usprawiedliwia brak wysiłku, powtarzając że jednostka nie może odpowiadać za niedomagania państwa, że państwo nie może przerzucać odpowiedzialności za klęski na jednostkę – i tym samym zdejmuje z indywiduum obowiązek samorozwoju. Prawica prowadzi więc politykę łatwą, schlebiającą świństwu, politykę ludzi zalęknionych. A lewica nie chce prowadzić polityki wymagającej od ludzi wysiłku przekraczania siebie. Dlatego do prawicy kleją się miernoty, a od lewicy uciekają ludzie lubiący wysiłek i pracę.

Powiedziałeś, że niektóre ludzkie potrzeby PiS definiuje „prawdziwie”. A dlaczego pewne potrzeby mają być „prawdziwe”, a inne nie?

Bo niektóre dotyczą materii przetrwania, spraw codziennych, najbardziej podstawowych – jak np. tego, czy ludzi będzie stać na to, by zapewnić dzieciom edukację, która będzie wspierać ich rozwój, a później zapewni im zajęcie dające satysfakcję z życia… Jednocześnie jednak bardzo często język proponowany przez rządzącą prawicę to język, który mówi nie o faktycznych potrzebach, tylko o tych łatwiejszych do załatwienia.

Łatwiej załatwić Wałęsę i III RP niż poprawić jakość służby zdrowia.

Łatwiej, mając większość parlamentarną, przepychać nowe ustawy niż sprawić, że obowiązujące już prawo będzie naprawdę stosowane – czy mowa o umowach śmieciowych, wynagrodzeniach artystów, czy normach ochrony środowiska.

W porządku, tylko dlaczego ta operacja „podmiany problemów” się udaje? Tzn. tych „prawdziwych” na te „dające się załatwić”? Rozumiem, że PiS dał ludziom program 500+, ale poza tym da im głównie wartości. To może zadziałać?

Ludzie chętnie godzą się na państwo nadopiekuńcze, które w każdej sferze życia mówi im, co robić, jakich wyborów dokonywać, rozstrzyga wątpliwości. Jeśli nie mam wypracowanej krytycznej, autonomicznej postawy, która pozwala oceniać różne racje z dystansu i samemu wybrać, to łatwo mogę ulec tej nadopiekuńczości. Także kosztem ograniczenia praw obywatelskich, pacyfikacji Trybunału Konstytucyjnego, ustawy o prokuraturze czy o inwigilacji. To taki nowy kontrakt społeczny: nie ty, ale my będziemy decydować za ciebie, jak nadopiekuńcza mama.

Ktoś powie, że inwigilacja narasta wszędzie na świecie, a PO też zwiększało uprawnienia służb. Różnica polega na tym, że poprzednicy robili to chyłkiem, trochę wstydliwie – a PiS robi to wprost, wręcz ostentacyjnie.

No właśnie, dlaczego pewne rzeczy robi się tak bezwstydnie, skąd bierze się przyzwolenie na mówienie tak obscenicznych rzeczy o przeciwnikach?

Może chodzi o to, żeby się odegrać? Za „tablet Kaczyńskiego”, za szyderstwa internautów, za memy i karykatury?

Faktycznie może chodzić o rewanż za prawdziwe czy wyimaginowane krzywdy. Ale jest też coś jeszcze. Było takie słynne wystąpienie Jarosława Gowina, w którym wypowiadał się na temat Mateusza Kijowskiego, że jego rodzina w czasach stalinowskich być związana z aparatem represji i że Kijowski ma to w genach. Uważa się, że do polityki trafiają ludzie gruboskórni i najbardziej odporni. Moim zdaniem są to raczej ludzie o osobowości pornograficznej.

To znaczy?

Potrafią zrobić publicznie rzeczy najbardziej bezwstydne i nie cierpieć z tego powodu. Dla mnie istnieje granica przemocowego użycia języka wobec innych. Jeśli ją naruszę, ranię też samego siebie. A oni nie czują się źle, mimo że ich słowa to w sensie gwałtowności przekroczenia ekwiwalent pornograficznych zachowań seksualnych przed kamerą. Ci ludzie mogą mówić rzeczy najzupełniej obsceniczne. Gowin wypowiedział się właśnie w taki pornograficzny sposób o Mateuszu Kijowskim.

A może problem nie polega na osobowości, takiej czy innej, ale o przesunięciu spektrum poprawności politycznej? Tzn. zakresu tego, co można, a czego nie można powiedzieć?

Takie przesunięcie na pewno nastąpiło, ale to nie tylko sprawa poprawności politycznej, ale też instrumentów władzy. To nie jest kwestia czyichś prywatnych poglądów i czyjegoś prywatnego bezwstydu, ale stanowienia porządku prawnego. Słów o genetycznym dziedziczeniu stalinizmu nie wypowiedział przecież publicysta, ale minister rządu, który ma możliwość wpływania na legislację i egzekwowanie prawa. Publiczne insynuacje wobec rodziny Kijowskiego czy akcja IPN w sprawie Wałęsy to nie są świadectwa „nowej poprawności”, tylko faktyczne odbieranie pewnym ludziom ich symbolicznej legitymacji, siły ich słowa.

A skąd w ogóle bierze się potrzeba „państwa nadopiekuńczego”? I za nią, przyzwolenie na ten cały, jak mówisz, pornograficzny bezwstyd rządzących?

Dokonywanie wyborów jest zwyczajnie trudne – wiąże się z cierpieniem, możliwością popełnienia błędów. Niech więc wybierze za mnie inny. Sądzę też, że to poparcie ma wiele wspólnego z radością ekspresji i transgresji. PiS łamie różne polityczne tabu – np. nie przestrzega prawa. Tworzy nową rzeczywistość w kolejnych aktach przekroczenia. Przykładem może być prezydent, który w „mowie otwockiej” mówił językiem przypominającym rwandyjskie radio RTLM nazywane „radiem maczeta”.

Przemoc zaczyna się od wyróżnienia pewnej grupy i nazwania jej członków wrogami.

Ten etap odbywa się zawsze publicznie – i to zrobił w akcie swoistej politycznej transgresji prezydent RP. Takie etykietowanie uprawia wciąż Jarosław Kaczyński. Paradoksalnie może to być związane z poczuciem osobistej wolności, swobody ekspresji – że wolno… A jednocześnie z utratą skuteczności politycznej.

Naprawdę?

Kolejne grupy manifestują swoją autonomię, np. sędziowie Sądu Najwyższego, KOD. Myślę, że strategie, które ta partia i jej rząd obrał, są nieskuteczne, bo oparte na przemocy. Kaczyński będzie pewnie przykładał coraz więcej siły, żeby stłumić autonomię np. TK, czy innych instytucji. A im więcej będzie przykładał siły, tym bardziej ludzie będą się starali o autonomię i dystans do władzy. Tym więcej będą budowali instytucji, gdzie władza PiS nie będzie mogła sięgnąć.

A co z młodym pokoleniem, które np. w temacie przyjmowania, a raczej nieprzyjmowania uchodźców – jest statystycznie bliższe obecnej władzy niż reszta społeczeństwa?

Jeśli nie przyjmiemy tych uchodźców, to nie będziemy mogli normalnie żyć w Europie. To będzie niegojąca się rana. A nasi politycy, właściwie od prawa do lewa, są zgodni, że dla tych ludzi nie ma miejsca w Polsce – stosunek do uchodźców jest miarą populizmu każdej partii. Jarosław Kaczyński, jako polityczny ultras, nadaje faszystowski ton rozmowie o nich – straszy na przykład, że KOD sprowadzi uchodźców do Polski. Ludzie np. z Nowoczesnej, też się łapią na ten „sceptycyzm”.

Partie się łapią i społeczeństwo też się łapie. Im młodsze, tym bardziej.

Skąd bierze się uległość ludzi wobec całościowej propozycji, którą PiS im złożył? Niektórzy wskażą pewnie na edukację, na zawartość podręczników szkolnych – dominują tam treści bardzo zbieżne z tym, co mówi PiS. To by jakoś tłumaczyło większą podatność młodszego pokolenia na te propozycje. To może też być oportunizm wobec wyimaginowanej większości, chęć przynależności do „wygranych”.

A dlaczego to poparcie wciąż się utrzymuje? W pierwszych tygodniach rządów PiS wielu komentatorów mówiło, że wyborców oszukano, że miała być naprawa państwa i socjal, a mamy jazdę po bandzie. Ale trzydzieści kilka procent osób pytanych w sondażach zgadza się z tą polityką. Co w tym jest atrakcyjnego? Że „Wersal się skończył”, że pogonią wreszcie elity?

Jeszcze w czasie kampanii wyborczej słuchałem tego, co mówi Jarosław Kaczyński. Na jakiś czas przed wyborami zniknął i mówili za niego inni, ale kiedy znów się pojawił, widać było, że krzywa jego ambicji rośnie: chodzi o to, żeby mieć większość konstytucyjną, żeby rządzić samodzielnie. Dzisiaj widać, że on złożył wyborcom i swojej ekipie – obietnicę, że oni zmienią Polskę i że to się wydarzy naprawdę – żadnych zgniłych kompromisów z koalicjantem czy społeczeństwem. Cała rzeczywistość stanie się plastyczna, będzie ją można dowolnie ugniatać, będzie można wszystko mówić i robić bezkarnie, bez konsekwencji symbolicznych, politycznych, zawodowych czy karnych. Świat stanie się miękki, do ulepienia wedle woli. To fenomenalna propozycja.

Podziwiasz go za to?

Nie, bo Kaczyński posługuje się przemocą w polityce, a mam prawo nie szanować ludzi, którzy używają przemocy. Poza tym, uważam, że inteligencja Kaczyńskiego może się realizować tylko wewnątrz grupy podzielającej tą inteligencję. Np. idiotyczne dla mnie uzasadnienie zmian w konstytucji tym, że minie 20 lat od uchwalenia obecnej. To jest może inteligentne, ale tylko dla ludzi, którzy podzielają myślenie rocznicowe. A Kaczyński myśli rocznicami, mszami, rytuałami. Np. „audyt” w sejmie, miał charakter rytuału, spowiedzi à rebours.

Sposób działania PiS wygląda, jakby był oparty na wzorcach życia konsekrowanego.

Na czele zakonu jest prowadzący ascetyczny żywot strażnik reguły – przeor Kaczyński. Wokół niego bracia i siostry, którzy muszą dochować wierności tej regule: odrzucić wszelką racjonalność i uwierzyć w program PiS. Otacza ich rzesza świeckich wyznawców. Jestem przekonany, że to „ugniatanie rzeczywistości” podług wyobrażeń i woli, bez liczenia się z konsekwencjami, to była dużo bardziej korupcyjna propozycja niż 500 złotych na dziecko. I właśnie tej obietnicy dziś dotrzymują.

OK, rozumiem, że PiS sprzedał ludziom historię o demokratycznej suwerenności: wybraliście, postanowiliście, więc tak będzie. Ale ta glina bywa trudna do ugniatania i czasem się nie poddaje. Można ulepić na nowo autorytety, ale dodrukować pieniędzy tak łatwo się nie da.

Programu lewicy też nie udało się zrealizować: np. skutecznie bronić praw pracowniczych, wzmocnić związków zawodowych, chronić mniejszości, dzielić się wspólnymi zyskami. Tamci coś obiecali, choć ze znakiem przeciwnym – i robią to. Było in vitro, nie będzie in vitro. Była polityczna poprawność, będzie pyskówka.

Czyli chodzi o tę sprawczość? Że „da się”? Czy może po prostu o to, żeby można się było odegrać za krzywdy i zniewagi?

Rewanż urażonej godności jako motywacja nie rozmija się z wolą mocy i sprawczości. Przy czym to nie musi oznaczać realizacji jakichś konkretnych celów czy wartości – w języku PiS bardzo często mówi się o skuteczności, sprawności – one same w sobie są miarą wartości. Zrobimy coś, przeprowadzimy, przeforsujemy – nawet jeśli przyniesie to fatalne rezultaty. Działanie oderwało im się od skutku – skutki są opłakane, ale PiS nie przerywa swoich działań, nie szuka innej strategii. Tak jakby chcieli przeżywać świat przez cierpienie, przez katastrofy. Nie rozumieją chyba, że ingerują w bardzo skomplikowane i subtelne organizmy społeczne, we wspólnoty, które są ekosystemami z własną równowagą. Przykład Janowa Podlaskiego, to właśnie degradacja takiego ekosystemu po zainstalowaniu na dyrektorskim stanowisku ignoranta. Podobną sytuację mamy w sferze kultury – Piotr Gliński przypomina nowego szefa Janowa. Każdym ruchem narusza równowagę ekosystemu kultury. Jego ministerstwo wydaje obłąkańcze komunikaty, że w świecie kultury operuje „mafia”, i że MKiDN będzie tę mafię denuncjować.

To źle? Skoro „Polacy tego chcieli”?

Lepiąc i ugniatając tę naszą rzeczywistość, PiS tworzy świat fantasmagoryczny. Mnie się to przedsięwzięcie kojarzy z filmem. Wyobraź sobie, że robisz fabułę o 1944 roku: musisz odtworzyć wszystko. Zbudować dekoracje, przebrać ludzi, zgromadzić gadżety, stare samochody, przemalować budynki i tablice z nazwami ulic, napisać dialogi z językiem i kontekstami z epoki. I PiS buduje w Polsce taką wielką dekorację filmową.

A z jakiej epoki jest ta PiS-owska dekoracja? Który moment w historii ci to przypomina?

Wydaje mi się, że taką epoką historyczną był czas tuż przed I wojną światową – gdy ludzi ogarnęła swoista anestezja, niewrażliwość na ból i gotowość na serię absurdalnych decyzji, które prowadziły do katastrofy. A może to jest coś podobnego do ostatnich dni przed wojną w Jugosławii? Gdy państwo spajające różne wspólnoty etniczne zamieniło się w linię bratobójczego frontu. Skutkiem była eksterminacja grup etnicznych, cofnięcie w rozwoju, izolacja, bieda. A jeśli chodzi o jakiś konkretny moment z polskiej historii, to mam skojarzenia z latami 90., gdy trwało bardzo silne formowanie nowej rzeczywistości. Właściwie bez liczenia się ze skutkami społecznymi. Miała wygrać pewna ideologia, lansowana na twardo.

Widać dzisiaj ożywienie polityczne ze wszystkich stron. Ono się utrzyma?

Nie wiem, na ile rządzący wkalkulowali opór w swoje działania, ale ożywienie polityczne jest widoczne. Nie jestem może usatysfakcjonowany formami tego oporu, jego niedostateczną perspektywą polityczną. Ważna jest skala sprzeciwu. Ludzie w ostatnich latach przeszli proces politycznego samorozwoju – poznają swoje prawa, zastanawiają się, jak je egzekwować. Nie będzie łatwo ich ograniczać.

A co znaczy ta „niedostateczność perspektywy politycznej”?

Jest tendencja, żeby w sprzeciwie wobec PiS zacierać podziały polityczne. Partie opozycyjne wytwarzają złudny brak różnic politycznych – może chodzi o to, żeby zwolnić ludzi z politycznej identyfikacji, żeby było miejsce dla najszerszego oporu. Zacieranie różnicy przyniesie później podziały. Dziś protesty odwołują się do ogólnonarodowej, patriotycznej symboliki „ponad podziałami”: śpiewanie hymnu, machanie biało-czerwonymi flagami. Dla mnie atrakcyjniejszy od zatarcia różnic byłby konsensus partii opozycyjnych, że tworzą także unię ideową – tzn. że w przypadku wspólnego odsunięcia PiS od władzy w wyborach stworzą bardzo szeroką i pilnowaną przez państwo ramę wolności. Że państwo naprawdę przestanie być restrykcyjne dla mniejszości, że z życia politycznego będzie znikała przemoc, że Kościół nie będzie sekretnym ośrodkiem władzy, że politycy uznają prawa i potrzeby innych za ważne itd.

Potrzebny jest faktyczny zwrot polityczny, a nie tymczasowa koalicja partii, które na potrzeby protestu są „populistyczne inaczej”.

Opozycja w Polsce ma okazję do ukrywania własnych poglądów. Wspólnym postulatem jest publikacja wyroków TK i zaprzysiężenie jego sędziów. A co jeśli PiS opublikuje ten wyrok? Czy opozycja odpuści – i wszystko to, co PiS poza tym popsuł w cieniu konfliktu o TK, zostanie zaakceptowane?

Partia Razem swoją akcją pod Kancelarią Premiera w zbiorowej świadomości „weszła do gry” przeciwko PiS. Może ich zaangażowanie przeciwko rządowi – ale z zaznaczeniem odrębności od KOD, a już wyraźnego dystansu do opozycyjnej PO – to właśnie przykład rodzącej się „polityczności”, którą postulujesz? Tzn. pomysł, żeby od początku opowiedzieć o dzielących nas różnicach?

KOD jest czymś wyjątkowym, ponieważ otwiera perspektywę nie na indywidualny sukces jednej partii czy na sukces wyborczy lidera, ale na to coś więcej – na możliwe stworzenie o wiele pojemniejszej niż dotychczas ramy wolności. W tym sensie KOD przekracza istniejącą do niedawna politykę i faktycznie tworzy możliwość nowej polityki – opartej na uznaniu innego, prowadzonej bez przemocy. Na tym tle, paradoksalnie, Razem ulega dość konserwatywnym impulsom indywidualnej, partyjnej racji. Nie mówiąc już o PiS, który staje na drugim biegunie, przymuszając innych do racji monopartii.

W latach 90. ludzie, którzy dziś chodzą na demonstracje KOD-u, mieli swój mit czy raczej swoją utopię: koniec historii i modernizacja Polski dzięki integracji europejskiej. To było sugestywne, przekonujące i atrakcyjne nie tylko dla inteligentów z Unii Wolności, ale dla 70 procent Polaków. Czy podobnego mitu nie potrzeba nam dziś?

Potrzeba nam czegoś podobnego – przekroczenia kibolskiego patriotyzmu, ksenofobicznej suwerenności i poczucia wyjątkowości w stronę mieszanki etnicznej, patriotyzmu ludzkiego a nie narodowego, czyli radykalnej formy solidarności z innym. Potrzeba uznania dla innego, uznania zawisłości od innych społeczeństw Europy, potrzeby utrzymania Europy bez granic, z dostępem do wielu kultur, pomysłów, stylów życia… Przecież nawet to zachowanie „stanu posiadania”, swobodne podróżowanie i praca w Europie, to nie jest fanaberia ani rozrywka zamożnych, tylko szansa życiowa dla całego mnóstwa Polaków. Europa to nasz kraj – można czuć patriotyzm wobec Europy.

Praca za granicą otworzyła wielu ludziom ogromne szanse życiowe, to fakt. Ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić masową mobilizację pod hasłem „Nie odbierzecie nam szansy wyjazdu na zmywak”.

Polacy w Europie pracują często zgodnie ze swoim wykształceniem, zawodem, a nie na stanowiskach najmniej płatnych. Polacy uczą się w Europie, prowadzą swoje firmy. Wizja odebrania dzisiejszego „stanu posiadania”, czyli swobodnego poruszania się po Europie, zrównania w prawach z innymi obywatelami Unii, wyboru miejsca pracy i życia w innych krajach, może ludzi mobilizować. Zresztą zachowanie Unii Europejskiej z Polską w jej obrębie to też sprawa bezpieczeństwa – to demokratyczne oko nadzorujące, szczególnie ważne w momencie, gdy nowej władzy po drodze z faszystami.

 

**Dziennik Opinii nr 138/2016 (1288)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij