Świat

70 lat po Bretton Woods: jakiej architektury finansowej potrzebuje świat?

Szukamy nowego „rozwiązania Keynesa”.

W lipcu tego roku mija 70 lat od konferencji, na której stworzono powojenną architekturę finansową świata kapitalistycznego – tzw. system z Bretton Woods. Na początku lipca 1944 roku prezydent USA Franklin D. Roosevelt zwołał przedstawicieli 44 państw alianckich do hotelu Mount Washington w małym miasteczku w stanie New Hampshire. W ciągu trzech tygodni obrad, którym ton nadawali Harry Dexter White z USA i reprezentujący Wielką Brytanię John Maynard Keynes, zdecydowano m.in. o utworzeniu Międzynarodowego Funduszu Walutowego i Międzynarodowego Banku Odbudowy i Rozwoju, znanego szerzej jako Bank Światowy. Projektując system finansowy dla świata po II wojnie światowej, uczestnicy konferencji mieli w pamięci burzliwe lata 30. oraz katastrofalne skutki społeczne i ekonomiczne Wielkiego Kryzysu. Jak w niedawnej rozmowie z PAP przypomniał prof. Jerzy Osiatyński, „do powstania tego systemu przyczyniły się przedwojenne doświadczenia wojen kursowych, nierównowag w obrotach handlu zagranicznego i w systemie międzynarodowych płatności”.

Siedemdziesiąt lat temu niespójny międzynarodowy system monetarny i – podobnie jak dzisiaj – pogrążony w chaosie światowym systemem gospodarczy zmusił liderów największych mocarstw do podjęcia zdecydowanych działań na rzecz stabilizacji gospodarczej. A dziś? Zdaniem niektórych kryzys 2008 roku mija. Wszystko wskazuje jednak na to, że bezrobocie i stagnacja pozostaną z nami przez długie lata. Dane choćby z sektora przemysłowego wskazują na znaczny wzrost płynności przedsiębiorstw – nadwyżki kapitału, wbrew oczekiwaniom, nie przekształcają się jednak w inwestycje, a za nimi miejsca pracy. W tej sytuacji coraz powszechniejsze jest przekonanie, że problemy trapiące światową gospodarkę można rozwiązać jedynie solidarnie, na poziomie globalnym – w tym tworząc nową architekturę międzynarodowego świata finansów. Decydenci, zwłaszcza ci z krajów centrum, będą musieli uświadomić sobie, że konieczne jest podjęcie zdecydowanych działań w miejsce deklaracji o  „potrzebie wprowadzenia niezbędnych reform” i wzajemnego nawoływania do dialogu i współpracy.

Czy są zatem powody do optymizmu? Można zaryzykować stwierdzenie, że zmiana samego języka na szczytach międzynarodowych instytucji oraz wśród władz państw oraz banków centralnych już nastąpiła. Także świat akademicki – od Paula Krugmana, przez Larry’ego Summersa, aż po Kennetha Rogoffa – a nawet niektórzy finansiści, jak Mohamed A. El-Erian czy George Soros, nawołują do zasadniczych zmian. Mówi się o potrzebie nowego porozumienia międzynarodowego, które uregulowałoby działanie globalnego systemu finansowego oraz o zdefiniowaniu na nowo systemowej roli Banku Światowego i MFW.

MFW – złe pytania, złe odpowiedzi?

O tym pierwszym w 2013 roku pisali m.in. Marek Belka, obecny prezes NBP, ale także przewodniczący Komitetu Rozwoju (wspólnego organu doradczego BŚ i MFW), oraz Paweł Samecki, jego zastępca w tej funkcji. Wskazywali, że nowa strategia działania Banku polegać ma na promowaniu rozwoju bardziej egalitarnego, jako że „nadmierne rozwarstwienie dochodów w społeczeństwie nie sprzyja zrównoważonym procesom rozwojowym w długim okresie”. Bank Światowy przyjął zatem jako jeden ze swych dwóch głównych celów przeciwdziałanie nadmiernemu rozwarstwieniu dochodów w poszczególnych społeczeństwach – założeniem jest szybsze tempo wzrostu dochodów tej części społeczeństwa danego kraju, która stanowi jego dolne 40 proc. pod względem dochodów. Autorzy podkreślali, że realizacja tego celu będzie w wielu przypadkach wymagać zmian w polityce gospodarczej krajów korzystających ze wsparcia Banku – między innymi w obszarze podatków, polityki społecznej i edukacyjnej. Ich zdaniem Bank Światowy powinien kreować zindywidualizowane rozwiązania – w miejsce recept ex ante –  i przekształcić się z „wyszukiwarki” gotowych recept w weryfikowalną „rozwiązywarkę” problemów rozwojowych.

Artykuł Belki i Sameckiego to tylko jeden z wielu tekstów, który posługuje się nową narracją, adekwatną do przemian w gospodarce światowej – realia organizacji, o której piszą, jej ramy instytucjonalne i wymogi stawiane współpracującym z nią państwom pozostają jednak niezmienne od dziesięcioleci. To samo, być może jeszcze wyraźniej, widać w przypadku MFW.

Fundusz obecnie zajmuje się udzielaniem pożyczek krajom wymagającym wsparcia, dostarcza im też pomocy eksperckiej – ale w zamian wciąż wymaga bolesnych społecznie reform (tzw. dostosowania strukturalnego) od państw, którym zapewnia „wiarygodność” na rynkach. Cytowany już profesor Osiatyński przypomina, że takie podejście to wynik zwycięstwa, mniej więcej w połowie lat 70., innej niż ustalona w Bretton Woods koncepcji polityki MFW – pilnowania przede wszystkim wskaźników makroekonomicznych (zrównoważony budżet, niska inflacja), a nie dbałości np. o zachowanie między różnymi krajami równowagi handlowej i bilansu płatniczego.

Mimo uporczywego – w świecie realnej polityki – trwania MFW przy starych receptach, także i w tej instytucji zmienia się język, co może być zwiastunem nadchodzących zmian „w realu”.

W lutym 2014 eksperci MFW opublikowali opracowanie, które podważa zasady Konsensusu Waszyngtońskiego, którego MFW był czołowym promotorem od 1989 roku. Pojawia się w nich m.in. teza, że wzrost nierówności szkodzi wzrostowi gospodarczemu. „Byłoby błędem koncentrować się na wzroście PKB i pozostawić nierówności samym sobie. Nie tylko dlatego, że byłoby niezbyt etyczne, ale także dlatego, że w ten sposób wzrost PKB mógłby być niższy i mniej trwały” – czytamy w opracowaniu. Również szefowa MFW Christine Lagarde wprost stwierdziła, że stabilizacja ekonomiczna jest niemożliwa bez zajęcia się i nierównościami. Ma znaczenie to, jak zaprojektowano rozdział pieniędzy. „W krajach rozwijających się biedniejsze 40 proc. społeczeństwa dostaje tylko jedną piątą pieniędzy z wydatków socjalnych. A redystrybucja może wspierać wzrost, bo redukuje nierówności” – mówi z kolei David Lipton, człowiek numer 2 w MFW. A Lagarde  podczas konferencji pt. „Inclusive Capitalism”, która odbyła się 27 maja br. w Londynie podkreśliła, że aż 85 proc. najbogatszych ludzi świata – którzy zmieściliby się w jednym piętrowym autobusie w Londynie – kontroluje tyle bogactwa co najbiedniejsza połowa ludzkości. Eksperci Funduszu rekomendują też opodatkowanie najbogatszych warstw społeczeństwa i twierdzą, że jest to dobre dla gospodarki. „Realna” działalność MFW wciąż opiera się na sile amerykańskiej gospodarki i wpływach politycznych obecnego hegemona.

Pieniądz ze złota czy zaufania?

Konferencja w Bretton Woods sprzed 70 lat wprowadziła  system walutowy oparty na gwarancji stałego parytetu wymienialności dolara amerykańskiego na złoto. Głównym zadaniem MFW w tym układzie była stabilizacja kursów walut narodowych i zapewnienie ich wymienialności właśnie na kruszec. W 1971 roku prezydent Richard Nixon jednostronnie zerwał jednak umowę z Bretton Woods – m.in. ze względu na konieczność pokrycia dodatkowych wydatków budżetowych na wojnę wietnamską, co w warunkach standardu złota zwiększało znacznie deficyt w bilansie płatniczym USA. Nixon zadeklarował wówczas, że Stany nie będą już sprzedawały złota innym państwom, które zarobione dolary chciałyby zamienić na ten kruszec. Zdaniem prof. Osiatyńskiego, samo zawieszenie wymiany dolara na złoto było konieczne – nie było zresztą wystarczającej ilości kruszców, na których ten system można byłoby oprzeć.

Co jakiś czas pojawiają się jednak głosy (np. szefa „Forbesa”) wskazujące, jakoby można było uzdrowić gospodarkę światową, przywracając pieniądz oparty na złocie. Według nich system parytetu złota daje gwarancję, że waluta w nim osadzona będzie odzwierciedlać siłę gospodarki rzetelnie, bardziej adekwatnie niż waluta oparta na zaufaniu (tzw. pieniądz fiducjarny). Również poprzedni prezydent Banku Światowego Robert Zoellick twierdził, że złoto powinno być punktem odniesienia w reformowaniu obecnego systemu pieniężnego. Waluta oparta na złocie nigdy nie będzie jednak stabilna, gdyż cena samego złota się zmienia. Ben Bernanke, poprzedni szef amerykańskiej Rezerwy Federalnej podkreślał też, że powrót do parytetu złota ograniczyłby znacznie możliwości przeciwdziałania bezrobociu przez rząd. Z kolei Dani Rodrik, autor książki Jedna ekonomia, wiele recept przypomina, że już w okresie międzywojennym, gdy prawa wyborcze zostały rozszerzone na niemal wszystkie grupy społeczne, a robotnicy zorganizowali się w związkach zawodowych, rządy narodowe odkryły, że nie mogą już dłużej utrzymywać ekonomicznej ortodoksji standardu złota. Uniemożliwiał on bowiem druk pieniądza na poczet przyszłego wzrostu, a w razie ewentualnej paniki bankowej oznaczał niemal pewną katastrofę. Kiedy wymogi polityki nakierowanej na uzyskanie pełnego zatrudnienia zderzyły się z wymogami standardu złota, ten ostatni musiał ustąpić miejsca.

Konsekwencją rezygnacji z systemu Bretton Woods, a więc w miarę bezpiecznego porządku stałych (z małymi wahaniami) kursów walutowych, był gwałtowny wzrost skali ich wahań na rynkach międzynarodowych. Kursy walut wiodących gospodarek są bowiem określane na bieżąco przez rynek walutowy, który od początku lat 70. zwiększył się do gigantycznych rozmiarów – jego dzienne obroty obecnie osiągają już 4 biliony (!) dolarów.

Zapomniana potrzeba waluty światowej

Uważany za „ojca euro” Robert Mundell w wywiadzie dla „Wall Street Journal” z 2010 roku z żalem wypowiadał się o upadku systemu stałych kursów. Twierdził, że administracja amerykańska nie rozumie i nie docenia roli dolara jako światowej waluty rezerwowej – John Conally, sekretarz Skarbu USA, jeszcze w latach 60. skierował do Europy i Japonii przekaz: „dolar to nasz pieniądz, ale problem jest wasz”. USA wciąż traktują dolara jako „własny” pieniądz, nie uwzględniając skutków, jakie rodzi on dla świata. Świata, dodajmy, w którym układ sił zasadniczo się zmienia na niekorzyść USA. Zdaniem Mundella rozwiązaniem przywracającym bezpieczeństwo światowego systemu walutowego byłoby ustanowienie stałych (względnie) kursów dolar-euro, zapewniających stabilizację wahań – ułatwiłby to kalkulację różnych przedsięwzięć w średnim i długim okresie. Problem polega na tym, że postulat powrotu do stałych kursów natrafia obecnie na opór potężnego lobby finansowego – zwłaszcza w USA i Wielkiej Brytanii – które czerpie duże dochody z pośrednictwa na rynkach walutowych. Nic zatem dziwnego, że dzisiejszy system walutowy – a właściwie brak systemu – inspiruje wiele instytucji i ekonomistów do tworzenia propozycji zmian czy scenariuszy przejścia do zupełnie nowej fazy systemu pieniężnego.

I tak na przykład Konferencja Narodów Zjednoczonych ds. Handlu i Rozwoju (UNCTAD) opublikowała raport, w którym wezwała do stworzenia globalnego banku rezerw, zarządzającego nową światową walutą rezerwową – opartą na koszyku narodowych walut. System opisany w tym raporcie oznaczałby powrót do starej idei Johna M. Keynesa – stworzenia światowej waluty o nazwie bancor. MFW z kolei opublikował studium pt. „Reserve Accumulation and International Monetary Stability”, w którym rozważany był nowy system światowy bez kotwicy dolara. ONZ w raporcie przygotowanym rok później używała określenia „nowy system rezerw globalnych”, który opierać się miał na tzw. SDR-ach – umownych jednostkach monetarnych, przysługujących członkom MFW proporcjonalnie do ich udziałów w Funduszu. Obecnie służą one głównie do regulowania zobowiązań międzypaństwowych dotyczących bilansu płatniczego oraz do porównywania kursów walut. Idea ta była lansowana zwłaszcza przez Chiny, których rząd kilka razy stwierdzał (m.in. na szczycie G-20), że system oparty na dolarze jest nie do utrzymania.
W tej koncepcji SDR-y miałyby być emitowane przez MFW, w oparciu o koszyk podstawowych walut (w którym większy niż obecnie udział miałoby chińskie renminbi). USA i MFW są prawdopodobnie świadome konieczności zmian, w związku z czym rozważają wprowadzenie wielowalutowego systemu pieniądza rezerwowego (tzn. opartego na zwiększonej ilości walut), ale wciąż z poważnym udziałem dolara.

Bez Chin ani rusz

Jakkolwiek wyglądałby nowy system walutowy i nowa instytucja, odpowiedzialna za niego na poziomie globalnym – musiałyby one koniecznie uwzględniać pozycję Chin jako równorzędnego partnera. Chiny posiadają amerykańskie obligacje skarbowe o wartości 1,6 biliona dolarów (przy niemal 4 bilionach wszystkich światowych rezerw dolarowych) i ta zależność stanowi coraz większy problem dla obu państw – zarazem naciski USA na Chiny, żeby dowartościowały swą walutę (której zaniżony kurs sprzyja chińskiemu eksportowi) są źle odbierane przez władze tego kraju. Nierównowaga w światowym handlu to wynik właśnie tej relacji – nadmiernych oszczędności i nadwyżki eksportowej Chin zestawionych z nadmierną konsumpcją w USA napędzaną kredytem konsumpcyjnym. Jak twierdzi m.in. Raghuram Rajan, były główny ekonomista MFW, a obecnie szef banku centralnego Indii – to właśnie zapożyczanie się w Chinach stanowiło jeden ze sposobów rozwiązania problemu rosnących nierówności w USA.

Ignorowanie Chin jak potencjalnego współdecydenta i projektanta nowego porządku sprawi, że  odpowiedzią na globalne problemy w miejsce globalnych rozwiązań będzie fragmentaryzacja, czyli utworzenie konkurencyjnych bloków walutowych i politycznych – rywalizujących ze sobą, a nie próbujących współpracować.

Już dziś zresztą 16 procent chińskiego handlu jest rozliczane w juanach. Przywódcy Chin próbują  także budować alternatywny system w  regionie – w opozycji do zdominowanego przez Japonię Azjatyckiego Banku Rozwoju. Ameryka musi zatem, jeśli wymaga współodpowiedzialności, podzielić się władzą – obecnie bowiem siła głosu Chin w instytucjach z czasów Bretton Woods jest mniejsza niż krajów Beneluksu. Stawianie warunków wstępnych Chinom (np. wprowadzenia reform demokratycznych) przy ich wzrastającym znaczeniu ekonomicznym nie ma sensu – jest nieskuteczne i prowadzi do jeszcze większej izolacji. Nie zachęca do zmian, a raczej sprzyja budowaniu sojuszy państw, których przywódcy mają skłonności autorytarne – a także „przygarnianiu” państw odrzuconych czy niesprawiedliwie potraktowanych przez państwa czy instytucje państw centrum (jak w wypadku niedawnej decyzji Sądu Najwyższego USA, popierającej roszczenia „sępich” funduszy przeciwko Argentynie – kraj ten szuka obecnie wsparcia Chin i Rosji).

Realne prace nad takim oddzielnym systemem instytucji już się rozpoczęły. Podczas spotkania 15 lipca w Fortalezie, na północy Brazylii, przywódcy Brazylii, Rosji, Indii, Chin i RPA podpisali traktat powołujący oficjalnie do życia wspólny bank. Pięć krajów grupy BRICS osiągnęło szerokie porozumienie w sprawie powołania wspólnego banku rozwoju z kapitałem 100 miliardów dolarów. Ma on symbolizować rosnące znaczenie wschodzących rynków w globalnej architekturze finansowej, w której od dawna – poprzez MFW i Bank Światowy – dominowały USA i Europa. Pomoże on również pokryć rosnący popyt na finansowanie projektów, które nie zostały w pełni wsparte przez dotychczasowe instytucje wielostronne.

Tymczasem w styczniu tego roku Amerykanie decyzją Kongresu zablokowali reformę Międzynarodowego Funduszu Walutowego, która miała zapewnić sprawiedliwszy podział wpływów między krajami bogatymi i biednymi. Centralnym elementem finansów MFW jest bowiem system kwot (maksymalnych udziałów). Im bogatszy kraj, tym większe jest jego potencjalne zaangażowanie w działalność MFW i większy wpływ na decyzje – tzn. siła głosu w organizacji. W 2010 roku Rada Gubernatorów Funduszu, będąca jego najwyższym organem decyzyjnym zatwierdziła plan reformy kwot, zgodnie z którą Chiny stałyby się trzecim najważniejszym członkiem tej instytucji. Zakładano również reorganizację samej Rady Funduszu tak, aby zmniejszyć w niej dominację Europy Zachodniej, a zwiększyć wpływy rosnących gospodarek: brazylijskiej i indyjskiej, na których korzyść przesuniętych miało zostać 6 procent głosów ważonych. Pomimo poparcia prezydenta Obamy dla zmian o ich fiasku przesądzili Republikanie, którzy nie chcą przyznawać większych środków dla Funduszu. Oznacza to w efekcie, że cała reforma MFW po raz kolejny zostanie wstrzymana.

Warto przypomnieć, że kiedyś delegacja Stanów Zjednoczonych zawetowała też plan Keynesa, przedstawiony na konferencji w Bretton Woods, który zakładał stworzenie mechanizmu przywracania równowagi w handlu międzynarodowym. Zdaniem autora Ogólnej teorii zatrudnienia, procentu i pieniądza główną przyczyną niepowodzenia każdego systemu płatności międzynarodowych – bez względu na to, czy oparty jest na płynnych, czy na sztywnych kursach walut – jest to, że główny ciężar dostosowań kładzie na barki kraju, który w międzynarodowym bilansie płatniczym jest dłużnikiem – czyli kraju słabszego względem reszty świata. Poprawa funkcjonowania systemu płatności międzynarodowych wymagałaby przeniesienia głównego ciężaru dostosowań z kraju-dłużnika na kraj-wierzyciela – to znaczy na kraje, które wykazują trwałe nadwyżki eksportowe.

Jak wskazuje dziś Jerzy Osiatyński, „źródła, które leżały u przyczyn powołania instytucji Bretton Woods, nie zostały zażegnane. Dokładnie z tych samych powodów obserwujemy kłopoty, które występują bardzo wyraźnie w strefie euro. Jeżeli są kraje, które wykazują trwałe nadwyżki w obrotach handlowych, to muszą być też kraje, które wykazują trwałe deficyty”. Keynes w 1944 roku zakładał, że to Stany Zjednoczone – „naturalny” pożyczkodawca – przejmą odpowiedzialność za rozwiązanie problemu nierównowagi handlu międzynarodowego. Silny, tzn. wierzyciel, a nie dłużnik, ma bowiem większe możliwości – wprowadzenie redystrybucji na rzecz słabszych nie oznacza przecież zupełnej dowolności czy przyzwolenia na korupcję. W ramach rozwiązania zgodnego z duchem tamtego Keynesowskiego projektu transfery do państw biedniejszych mogłyby być również „warunkowane”, ale raczej w duchu brazylijskiego programu La Bolsa Familia (obowiązek przeznaczenia środków na edukację i opiekę zdrowotną dzieci) niż programu pożyczek dla Grecji (cięcia wydatków społecznych i wyprzedaż majątku publicznego). Społeczność międzynarodowa byłaby w stanie nadzorować, czy przekazywane pieniądze są wykorzystywane w sensowny i odpowiedzialny sposób, zamiast karmić lokalne układy polityczno-biznesowe – czyli kapitalizm kolesiów.

Czego uczą nas rocznice?

Jak na razie nie widać jednak woli politycznej krajów centrum na rzecz zreformowania systemu. Być może dlatego, że elity, korzystające z obecnego układu nie czują, że ich realne interesy mogą być zagrożone w wyniku jakiejś jego destabilizacji. Ich władza finansowa umożliwia im sprawne zarządzanie gniewem przegranych i deklasowanych oraz kanalizowanie go w wybranym kierunku. Mają potrzebne do tego narzędzia polityczne i opiniotwórcze – medialne konglomeraty. Gospodarka globalna jako całość zmaga się jednak z trudnościami i wymaga co najmniej koordynacji polityki gospodarczej w skali globalnej. Międzynarodowa koordynacja polityki „makro” musi uwzględniać sieć zależności i siłę oddziaływanie poszczególnych gospodarek na inne (tzw. pozytywne czy negatywne efekty spillover).

Szczególnie najpotężniejsi gracze w gospodarce światowej są odpowiedzialni za znaczące i niekorzystne efekty uboczne forsowanych przez siebie rozwiązań w mniejszych krajach. MFW mógłby i powinien relacje te nadzorować i wspierać wdrażanie środków lepszych niż dotychczasowe.

Czy taki projekt współpracy jest nierealistyczny? Niekoniecznie. Kraje wysoko rozwinięte od czasu kryzysu skorzystały już z różnych niekonwencjonalnych – do niedawna niewyobrażalnych – narzędzi. Banki centralne porozumiewały się w sprawie koordynacji transakcji na rynku złota, aby uniknąć wywoływania na nim zawirowań. Na jesieni 2007 amerykańska Rezerwa Federalna zawarła z Europejskim Bankiem Centralnym, Bankiem Japonii, Bankiem Anglii, Bankiem Kanady oraz Szwajcarskim Bankiem Narodowym „umowy swapowe” (gwarantując sobie nawzajem nieograniczony dostęp do swych walut). Co charakterystyczne, niedemokratycznie wybrane władze finansowe państw lepiej nieraz współpracują między sobą niż demokratycznie wybrane rządy państw-sojuszników, podkopujące co chwilę wzajemne zaufanie – vide skandale wokół inwigilacji obywateli niemieckich przez USA. Bez tego zaufania o ściślejszej współpracy nie może być jednak mowy.

Rodrik pisał, że wyzwanie, przed jakim stoimy dziś, nie różni się istot­nie od tego, z jakim po II wojnie światowej mieli do czynienia twórcy systemu z Bretton Woods. Projektując właściwe zasady zarządzania gospodarczego, możemy zachować większość korzyści płynących z globalizacji i jednocześnie stworzyć przestrzeń dla demokracji narodowych, potrzebną do realizacji wewnętrznych celów państw. Należy m.in. ograniczyć arbitraż regulacyjny, zwłaszcza w zakresie podatków, a zarazem zapewnić elastyczność reguł, jakie rządzą międzynarodowymi stosunkami gospodarczymi, pozwalając np. na selektywne wyłączanie się z regulacji wielostronnych, aby pozostawić miejsce na różnice krajowych regulacji i politycznych priorytetów. Rodrik wskazuje zarazem, że polityka demokratyczna „rzuca długi cień” na międzynarodowe przepływy kapitału – rynki obawiają się nadmiernej uległości rządów wobec roszczeń różnych grup społecznych, która utrudniłaby spłatę zadłużenia; rządy zaś czują przede wszystkim presję stworzenia odpowiedniego „klimatu do inwestycji” dla rynków.

Nowe porozumienie globalne musiałoby w tej sytuacji obejmować wszystkie kraje, które generują duże przepływy kapitałowe i uwzględniać to, jak ich polityka może wpływać na globalną stabilność gospodarczą i finansową. Musiałoby także zawierać mechanizm zarządzania ryzykiem związanym z gwałtownym napływem bądź odpływem kapitału oraz instrumenty ogólnego zarządzania jego przepływami. Taka transgraniczna koordynacja polityki przyczyniłaby się do złagodzenia poziomu ich ryzyka. Jak wskazują autorzy jednej z publikacji MFW, „mogą zaistnieć okoliczności, w których kontrole kapitałowe są uzasadnionym składnikiem reakcji politycznej” – a zatem w pewnych okolicznościach kontrole przepływów kapitału mogą uzupełniać stosowanie tradycyjnych środków ekonomicznych lub ostrożnościowych. Poza tym wszystkim konieczne jest też wypracowanie mechanizmu restrukturyzacji zadłużenia publicznego (SDRM – Sovereign Debt Restructuring Mechanism), aby ograniczyć ryzyko, że zasoby MFW zostaną użyte jedynie do spłaty prywatnych wierzycieli – jakiś nowy standard musiałby w bardziej zrównoważony sposób traktować dłużników i wierzycieli oraz minimalizować utrudnianie ogólnej restrukturyzacji zadłużenia przez wierzycieli nieprzystępujących do ugody.

Ciekawą propozycję rozwiązania problemu trwałej nierównowagi sald płatniczych prezentuje też Paul Davidson w książce Rozwiązanie Keynesa – zakłada ono zresztą te same mechanizmy działania, które Keynes przedstawił już w 1944 roku w Bretton Woods. W obszarze nierównowag bilansów płatniczych, a także polityki „zubożania sąsiada” (np. utrzymywania wzrostu płac poniżej wzrostu produktywności) Davidson proponuje mianowicie utworzenie Międzynarodowej Unii Clearingu Płatności – sankcjonującej działania nie tylko dłużników, ale także wierzycieli, tzn. państw kreujących trwałe nadwyżki handlowe.

Na pewno nie można narzekać na brak wizji czy materiałów, które mogłyby stanowić podstawę do rozważań nad nową architekturą systemu globalnego. Do tego potrzebujemy porozumienia na wysokim szczeblu, z zaangażowaniem Niemiec i Stanów Zjednoczonych, krajów rozwijających się i oczywiście Chin, bez których niczego tak naprawdę nie da się zmienić.

Jak pisze Davidson, świat w 1944 roku stracił wielką szansę, gdy Stany Zjednoczone w Bretton Woods zawetowały plan Keynesa. Należy mieć nadzieję, że nie zmarnujemy okazji ponownie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij