Kraj

Bendyk: Mityczna reindustrializacja

Czy warto walczyć o przemysł, skoro według prognoz jego udział w zatrudnieniu i w PKB będzie systematycznie malał? Warto z wielu względów.

Europa potrzebuje przemysłu bardziej niż kiedykolwiek, by odbudować gospodarkę i miejsca pracy, stwierdza komunikat Komisji Europejskiej z końca 2012 roku. Definiuje on de facto unijną politykę przemysłową opartą na przekonaniu, że Stary Kontynent może odwrócić trend deindustrializacyjny i zwiększyć udział sektorów wytwórczych z obecnych 16% PKB do 20%.

Zapał komisarzy nie jest wyjątkowy, wystarczy sięgnąć po magazyny dla menadżerów, jak prestiżowy „Harvard Business Review” i po bardziej popularne tytuły, by dostrzec, że coś się zmienia. Jeszcze w lutym 2011 roku podczas kolacji Baracka Obamy z przedsiębiorcami z Doliny Krzemowej Steve Jobs, zapytany przez prezydenta USA, co przeszkadza, by produkować iPhony w Stanach Zjednoczonych, odpowiedział: Te miejsca pracy nie wrócą. Po dwóch latach na sklepowe półki trafił nowy komputer PowerMac z etykietą: Made in USA. 

Trwa wielka operacja „reshoringu”, czyli repatriacji kapitału i przemysłu z Azji. Szef General Electric Jeff Immelt chwali się, że jego fabryki na powrót produkują w USA pralki i sprzęt medyczny. Ba, odradza się nawet amerykański przemysł tekstylny. Europa patrzy na Amerykę z zazdrością, też by tak chciała. Czy ma szansę?

Proste pytanie bez prostej odpowiedzi. Na pewno kończy się epoka dogmatu o poprzemysłowej modernizacji, która miała polegać na eksporcie z krajów rozwiniętych gałęzi gospodarki o tzw. niskiej wartości dodanej, by zastąpić je aktywnością bardziej wyrafinowaną i dochodową: przemysłami kreatywnymi czy usługami finansowymi.

Dokładniej, chodziło o reorganizację łańcuchów kreowania wartości gospodarczej w warunkach globalizacji, jakie zaistniały najpierw po otwarciu Chin w 1978 roku, a potem dopełniły się po upadku bloku wschodniego. Proces ten doskonale ilustruje przykład kierowanej przez Steve’a Jobsa firmy Apple. iPhony i iPady produkują Chińczycy, mając od sztuki kilka dolarów. Centrala Apple w Kalifornii odpowiedzialna jest za dizajn i kontroluje marketing oraz dystrybucję urządzeń składanych w Chinach z podzespołów produkowanych w różnych miejscach świata. Za tę pozycję w łańcuchu wartości kalifornijski gigant bierze ok. 40% marży, a jego pracownicy nie brudzą sobie rąk przy taśmie produkcyjnej.

Z punktu widzenia produktywności kapitału model niezwykle interesujący, lecz na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI wieku kilka czynników obnażyło jego słabości. Najważniejszy – deterytorializacja łańcucha wartości okazała się w rzeczywistości bardziej kłopotliwa, niż zakładali teoretycy. Owszem, można zatrzymać w Kalifornii dział badań i rozwoju (B+R), a fabrykę przenieść do Chin. Okazuje się jednak, że wraz zamknięciem fabryki na miejscu następuje destrukcja „industrial commons”.

Pojęcie to wprowadzili w 2009 roku na łamach „Harvard Business Review” amerykańscy profesorowie zarządzania, Gary Pisano i Willy Shih. W swej analizie przekonują, że nie można rozparcelować produkcji, zwłaszcza zaawansowanej technologicznie – nie jest ona bowiem prostą sumą czynności, od projektowania wyrobu po jego opakowanie, lecz złożonym procesem wymagającym fizycznej bliskości centrów dizajnu, laboratoriów i taśm montażowych. Wydawało się, że tę bliskość zastąpią skutecznie nowe technologie komunikacyjne. Ale nie zastąpiły, a Amerykanie (i podobnie Europejczycy) odkryli, że wraz z eksportowanymi zdolnościami wytwórczymi uciekają z kraju także nadrzędne nad nimi kompetencje technologiczne. To zaś oznacza, że miejsca pracy związane np. z produkcją iPhonów nie wrócą do Stanów Zjednoczonych nie dlatego, że ta produkcja w USA się nie będzie opłacać, tylko dlatego, że nikt już w USA nie będzie potrafił podobnego urządzenia zrobić. A z czasem straci nawet zdolność jego projektowania.

Przebudzenie z beztroskiego globalizacyjnego snu ułatwiły inne trendy. Kryzys gospodarczy zapoczątkowany w roku 2007 i pogłębiony w 2008 wywołał polityczny popyt na dyskusję o gospodarce i jej przyszłości, której głównym tematem stał się powrót do ekonomii realnej. Realnej, czyli opartej na wytwarzaniu dóbr i świadczeniu realnych usług. Jednocześnie tempa w USA nabiera tzw. łupkowa rewolucja, czyli podaż taniej energii z gazu i ropy pozyskiwanej ze złóż łupkowych. Tania energia to także niższe koszty produkcji. A te szybko rosną w krajach rozwijających się – w Chinach przeciętne płace rosną od 2008 roku w tempie ok. 20% rocznie. W końcu na to wszystko nakłada się rewolucja technologiczna w zakresie technologii przemysłowych, polegająca głównie na coraz bardziej zaawansowanej automatyzacji.

Jeśli się te wszystkie czynniki zsumuje, to wyjdzie, że nawet szycie koszulek polo zaczyna mieć znowu sens w USA, ku zmartwieniu bezrobotnych w Bangladeszu. Reindustrializacja jest więc faktem, choć nie należy mieć złudzeń, że oznacza ona pozytywną rewolucję na rynku pracy. Komisja Europejska w swym komunikacie z 2012 r. zwraca uwagę, że kryzys spowodował spadek produkcji przemysłu na terenie Unii o 10% i redukcję zatrudnienia o 3 mln osób. Jeśli przykład amerykański uczy czegokolwiek, to tego, że można odzyskać utraconą siłę wytwórczą, miejsca pracy jednak już nie wrócą.

Istotą przemysłu wytwórczego jest jego sprzężenie z działalnością B+R. W Europie blisko 80% nakładów prywatnych na innowacyjność związanych jest z przemysłem. Efektem tych nakładów są wzrosty produktywności – coraz więcej można wytworzyć, zużywając coraz mniej zasobów: pracy, energii, surowców. Przemysł wytwórczy przez koncentrację na sobie aktywności B+R jest głównym źródłem postępu technicznego. Tyle tylko, że konsekwencją tego postępu jest coraz mniejszy popyt na pracowników. Ich funkcje przejmuje marksowski general intellect, czyli kapitał ucieleśniony w technice i wiedzy.

Czy warto więc walczyć o przemysł, skoro zgodnie ze wszystkimi prognozami jego udział w zatrudnieniu i w PKB będzie systematycznie malał, i to na całym świecie? Warto z wielu względów.

Po pierwsze, to wspomniane „industrial commons”. W Polsce widać wyraźnie, jak upadek całych gałęzi przemysłu związanego z automatyką czy przemysłem maszynowym powoduje utratę kompetencji, potrzebnych już nie tylko, by produkować, lecz również do tego, by świadomie kupować nowe rozwiązania. I widać też wyraźnie, na czym „industrial commons” polega – ilustracją podkarpacka Dolina Lotnicza, klaster ponad stu firm lotniczych z centrum w Rzeszowie.
Firmy te potrzebują mniej pracowników niż przed dekadą, potrzebują jednak infrastruktury usług, zaplecza B+R, logistyki, generują więc miejsca pracy pośrednio. Prozatrudnieniowy efekt produkcji przemysłowej w rachunku ciągnionym trudno w pełni policzyć, ma on jednak istotne znaczenie dla rynku pracy. Przemysł ma też znaczenie dla bilansu handlowego w zagranicznej wymianie handlowej – kto produkuje, ma większą szansę na dodatni wynik. W Europie sprzedaż wytworów przemysłu zapewnia 80% wpływów z eksportu.

Gdy więc już trudno mieć wątpliwości, że reindustrializacja jest możliwa i się opłaca, pozostaje pytanie o jej model i związany z nim kształt polityk publicznych.

Czy powinny polegać na dosłownej reindustrializacji polegającej na walce o powrót do ojczyzny hut i fabryk? Czy raczej powrót mody na przemysł oznacza szansę na neoindustrializację – zwaną także czasami Trzecią Rewolucją Przemysłową? Jej podstawą, analogicznie jak podczas wcześniejszych rewolucji, miałaby być nowa infrastruktura energetyczna. Zamiast scentralizowanych, wielkich źródeł mocy jej podstawą powinien być „energetyczny internet” – rozproszone, dwukierunkowe źródła mocy umożliwiające praktycznie każdemu bycie konsumentem i wytwórcą energii.

Modelowe rozwiązanie takiej infrastruktury przedstawił Jeremy Rifkin w książce Third Industrial Revolution. Amerykański ekonomista zainspirował swoimi koncepcjami władze francuskiego regionu Nord Pas-de-Calais. Zamówiły one u Rifkina „master plan” modernizacji tej podupadającej krainy zamkniętych kopalń i hut przez skok do nowej epoki przemysłowej. Po ośmiu miesiącach pracy, kosztem 350 tys. euro, powstał dokument przedstawiony pod koniec października b.r.

Czy jego realizacja przyniesie upragnioną zmianę i zapewni nowy impuls rozwojowy oraz co najważniejsze, miejsca pracy? Tego nie wie nawet Rifkin, choć nie ma wątpliwości, że nowa rewolucja przemysłowa wymaga nie tylko konsekwencji, lecz również złożoności – nie wystarczy wybrać z master planu najfajniejsze kawałki, odkładając na później realizację mniej wdzięcznych i politycznie atrakcyjnych. Gdy jednak plan się powiedzie, stwarza szansę realizacji na nowej infrastrukturze rozwoju aktywności przemysłowej i usługowej odwołującej się zarówno do nowych technologii (np. zielona energetyka), jak i modeli biznesowych (np. circular economy). I jak ostatnio napisał Krzysztof Nawratek, stwarza szanse na rewitalizację miast.

Neoindustrializacja wymaga aktywnych polityk publicznych, co niestety naraża cały proces na  ryzyko związanie z klientelizmem i lobbingiem grup interesu broniących status quo pod szyldem obrony rodzimego przemysłu. W efekcie w chińskiej prasie można już przeczytać, że chiński kapitał zaczyna inwestować w Polsce, bo przyciągają go niskie koszty pracy. Taka reindustrializacja nie powinna nas interesować.

Ciekawsze efekty może przynieść walka o nowe rozwojowe nisze w kształtującym się powoli neoindustrialnym światowym podziale pracy.

Czytaj debatę o pracy Dziennika Opinii:

Piotr Szumlewicz: Rozwój gospodarczy i stabilna praca? To się wcale nie wyklucza

Grażyna Spytek-Bandurska: Prawo pracy nie zbuduje nam innowacyjnej gospodarki

Jakub Majmurek: AAA gdzie jest praca?

Już wkrótce: rozmowy z Hansem-Jürgenem Urbanem z IG Metall i prof. Richardem Hymanem; teksty Mateusza Janika, Jarosława Urbańskiego, Marii Skóry i innych.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Edwin Bendyk
Edwin Bendyk
Dziennikarz, publicysta, pisarz
Dziennikarz, publicysta, pisarz. Pracuje w tygodniku "Polityka". Autor książek „Zatruta studnia. Rzecz o władzy i wolności” (2002), „Antymatrix. Człowiek w labiryncie sieci” (2004), „Miłość, wojna, rewolucja. Szkice na czas kryzysu” (2009) oraz „Bunt Sieci” (2012). W 2014 r. opublikował wspólnie z Jackiem Santorskim i Witoldem Orłowskim książkę „Jak żyć w świecie, który oszalał”. Na Uniwersytecie Warszawskim prowadzi w ramach DELab Laboratorium Miasta Przyszłości. Wykłada w Collegium Civitas, gdzie kieruje Ośrodkiem badań nad Przyszłością. W Centrum Nauk Społecznych PAN prowadzi seminarium o nowych mediach. Członek Polskiego PEN Clubu.
Zamknij