Film

Oskarżam PRL

Polskie kino odkryło potencjał historii seryjnych morderców z czasów PRL. Czy go wykorzystuje?

Czerwony pająk Marcina Koszałki był już w kinach, Jestem mordercą Macieja Pieprzycy dopiero do kin trafi. Na festiwalu filmowym tak się zdarza, że oglądając filmy reprezentujące produkcję z całego roku, trafia się na to, co już znane widzom, i na to, co nowe – w kinach oddzielone wieloma miesiącami innych premier, w Gdyni grane jednego dnia, jeden po drugim. Kiedy dwa filmy opowiadają tak podobne historie, trudno uniknąć zestawiania ich ze sobą.

Koszałka i Pieprzyca nakręcili historie seryjnych morderców z czasów PRL. Pierwsza historia toczy się w Krakowie, druga na Śląsku. W obu przypadkach widzimy śledztwo prowadzone przez milicję, choć u Koszałki jest to raczej epizod, a u Pieprzycy główny wątek. Koszałka skupia się na mordercy, Pieprzyca na milicjancie, który mordercę ma odnaleźć.

Koszałka w rozmowie z Jakubem Majmurkiem mówił, że perwersyjnie wchodzi w zło”. Z filmów dokumentalnych znamy fascynacje reżysera, w tym fascynację śmiercią. W fabule też to widzimy. W Czerwonym pająku podążamy za bohaterem zafascynowanym seryjnym mordercą, za chłopakiem, który z gazet wycina artykuły o kolejnych zabójstwach i wkleja je do zeszytu. W tej obsesji jest coś niezrozumiałego i na szczęście Koszałka nie próbuje tanią psychologią tłumaczyć nam jej źródeł. Jak pisał Jakub: „film jest wręcz antypsychologiczny i antymetafizyczny”. I antygadżeciarski. Nakręcić dziś film o PRL i tak pokazać świat, żeby widz nie skupiał wzroku na starych telefonach, samochodach i ciuchach, to sztuka. Koszałce się udało.

Film Pieprzycy oglądam niestety na tle Koszałki. Taki urok festiwalu i kalendarza premier kinowych – Koszałka był pierwszy. Pieprzyca się broni. I dla masowej publiczności może być bardziej strawny – tutaj wszystko jest trochę prostsze, ale też nie przesadnie banalne.

Jestem mordercą skupia się na milicjancie prowadzącym śledztwo w sprawie seryjnego zabójcy. Funkcjonariusz trafia do tego śledztwa w momencie, kiedy jedną z ofiar śląskiego Wampira okazuje się bratanica pierwszego sekretarza, a milicja wciąż nie ma pojęcia, kto zabija. Toczące się na Śląsku śledztwo będzie więc obserwowane przez Warszawę, a postępów jak nie było, tak nie ma. Młody milicjant niby dostaje szansę wykazania się, zawalczenia o awans – jeśli znajdzie Wampira – ale wie, że bardziej niż trampoliną do sukcesu śledztwo może być dla niego pułapką. Mimo to nie poddaje się.

Milicjant nazywa się Janusz i nie jest to jakiś zamierzony żart. Gra go Mirosław Haniszewski, aktor nieopatrzony na dużym ekranie. Janusz i jego żona są niby szczęśliwi. Co prawda ojciec żony trochę poniża milicjanta i niespecjalnie go szanuje, co prawda mieszkają przy torach i gdy tylko przejeżdża pociąg, wszystko w mieszkaniu się trzęsie i szklanka na spodku niemal spada ze stołu – ten motyw jest dosłownym nawiązaniem do filmu Siedem – co prawda milicjant dużo pracuje, zarywa noce, ale to wszystko może się zmienić.

Tak jak Koszałka bardzo sprawnie uniknął PRL-owskiego gadżeciarstwa, tak tutaj trochę go mamy. Jest to gadżeciarstwo dotyczące nie tylko przedmiotów, ale i motywów. Kolorowy telewizor, wczasy zagraniczne, dom segment. Młody milicjant zaczyna śledztwo od przebrnięcia przez anglojęzyczny artykuł na temat portretu psychologicznego mordercy. Siedzi w swoim komicznie trzęsącym się mieszkaniu i brnie przez tekst. W ręku słownik, noga przytrzymuje otwierające się od wstrząsów drzwi szafki. Janusz chce wykorzystać doświadczenie zagranicznego psychologa. Zwraca się więc do przełożonego o zgodę na poproszenie owego profesora o pomoc. Przełożony (grany przez Piotra Adamczyka z komicznym przegięciem w stronę typu „głupi milicjant”) wolałby, by Janusz znalazł profesora z ZSRR, ale w ZSRR nie ma seryjnych morderców, więc nie ma i profesorów się nimi zajmujących, bo i po co.

Drugim pomysłem milicjanta Janusza jest skorzystanie z nowych technologii, czyli z komputera. I tu znów pojawia się wątek, który jest trochę gadżeciarski – komputer Orda zajmuje cały pokój i miewa awarie – a trochę PRL-owsko komiczny, bo wiadomo, że jak się powie „komputer”, to ktoś odpowie „co?” i będzie śmiesznie, bo jak to, były czasy, kiedy komputerów nie było, hahaha.

Pieprzycy trzeba jednak oddać, że wiele z tych filmowych gadżetów, choć mocno związanych ze swoim czasem, jest lepem na karierowiczów zawsze i wszędzie. Zawsze jest jakiś lepszy telewizor, który kiedyś można było załatwić, dziś raczej kupić, zawsze jest jakiś awans na horyzoncie, i wakacje w ciepłych krajach.

W obu filmach widać, że wokół mordercy zaczyna się specyficzny show – u Pieprzycy medialny, u Koszałki ludowy. Mieszkańcy miasta, znajomi, osoby postronne śledzą doniesienia o śledztwie, proszą o autografy, obserwują wizje lokalne. To znów fascynacja, która istniała w PRL i istnieje dziś.

Janusz chce znaleźć mordercę i jest gotów zrobić to za wszelką cenę. Nie zdradzę, jaka to cena.

Czerwony pająk Marcina Koszałki i Jestem mordercą Macieja Pieprzycy to filmy warte obejrzenia. Nawet jeśli opowiadają o podobnych historiach, są dowodem na to, że kino potrafi pokazać pozornie to samo zdarzenie kompletnie różnie, co sprawia, że to już nie jest to samo. Tak, wiem, to niby oczywiste, ale warto powtórzyć.

Ciekawa jestem recepcji Jestem mordercą. To zdecydowanie film, który ma szansę na większa publiczność niż Pająk. Komizm, przystępnie podany PRL, zagadka, śledztwo – jest potencjał. Niestety jest też potencjał na to, żeby film stał się opowieścią oskarżającą PRL. Niby karierowicze są wszędzie, ale przecież w czasach, kiedy wszystkiego brakowało, a człowiek mieszkał w domu, w którym wszystko mu ze stołu leciało za każdym przejazdem pociągu, w takich czasach łatwiej było człowieka zmanipulować. Mam nadzieję, że nikt takich bzdur wypisywać nie będzie. I że nikt nie będzie opowiadał, że kiedyś nie było narzędzi do przeprowadzenia profesjonalnego śledztwa, a dziś są komputery nowocześniejsze niż Odra. Nie wierzcie w to.

Film Macieja Pieprzycy może być łatwo wpisany w banalną narrację antypeerelowską. Trzymam kciuki, żeby tak się nie stało.

PS. W taką narrację wpisuje się idealnie Zaćma Ryszarda Bugajskiego, banalny film o fascynującym spotkaniu stalinowskiej zbrodniarki Julii Brystygierowej z prymasem Wyszyńskim. Kiedy Wyszyński mówi przyznającej się do czytania Ewangelii św. Mateusza Brystygierowej: „Czytała pani słowo boże i potem wracała do swojego procederu?”, to nie wiem, czy to niezamierzona aluzja do pedofilii w Kościele, czy po prostu bezmyślność twórców. O Zaćmie więcej napisze Jakub Majmurek.

PS 2 Jestem mordercą i Czerwony pająk raczej nie zdają testu Bechdel. Przypomnijmy, że do zdania testu potrzeba, żeby w filmie pojawiły się minimum dwie kobiety, żeby ze sobą rozmawiały, do tego o czymś innym niż mężczyzna. W obu filmach pojawiają się więcej niż dwie kobiety. Ale za nic w świecie nie umiem przywołać sceny, w której rozmawiają ze sobą. Czyżbym coś przegapiła?

 

Jacek-Melchior-Kochanek

**Dziennik Opinii nr 266/2016 (1466)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agnieszka Wiśniewska
Agnieszka Wiśniewska
Redaktorka naczelna KrytykaPolityczna.pl
Redaktorka naczelna KrytykaPolityczna.pl, w latach 2009-2015 koordynatorka Klubów Krytyki Politycznej. Absolwentka polonistyki na UKSW, socjologii na UW i studiów podyplomowych w IBL PAN. Autorka biografii Henryki Krzywonos "Duża Solidarność, mała solidarność" i wywiadu-rzeki z Małgorzatą Szumowską "Kino to szkoła przetrwania". Redaktorka książek filmowych m.in."Kino polskie 1989-2009. Historia krytyczna", "Polskie kino dokumentalne 1989-2009. Historia polityczna".
Zamknij