Film

Majmurek: Zbrodnia bez naiwnej metafizyki

„Czerwony pająk” to najlepszy na razie polski debiut na czeskim festiwalu. A jest ich sporo.

W Koszalinie niedawno zakończył się festiwal Młodzi i Film, dający okazję zapoznania się z debiutami z całego roku. Minifestiwal polskich debiutów odbył się także w tegorocznych Karlovych Varach – chyba mocniejszy od koszalińskiego.

Szczególnie warto śledzić dwa pokazane w Czechach filmy: Czerwonego pająka, pierwszą fabułę uznanego operatora i dokumentalisty Marcina Koszałki, oraz Intruza, pokazywaną wcześniej w Cannes polsko-szwedzką koprodukcję, debiut wykształconego w łódzkiej filmówce i od dawna mieszkającego w Polsce Szweda Magnusa von Horna.

Zbyt osobistym głosem

W tym gronie trafił się także debiut znacznie mniej udany, Chemia – fabuła operatora Bartka Prokopowicza, autorem zdjęć do Długu i Komornika. Prokopowicz opowiada tragiczną i bardzo osobistą historię: para się poznaje, zakochuje w sobie; ona ma raka piersi, mimo tego decydują się na dziecko. Ona w końcu przegrywa z chorobą, która rujnuje ich oboje finansowo, czego nie wytrzymuje ich małżeństwo. Osobistą, bo reżyser sam jej doświadczył w związku ze swoją żoną.

Tego typu opowieści całkowicie zbanalizowała telewizja i przemysł współczucia. Można by z niej zrobić przezroczysty, nieznośnie sentymentalny obraz do nadawania w środę po Faktach w cyklu Prawdziwe historie, czy łzawy talk show. Twórcy filmu próbują inaczej i chwała im za to.

Do opowiadania o chorobie zaprzęgają odrealnioną, baśniową niemalże konwencję. Film zaczyna się jak wariacja na temat surrealistycznego mitu „miłości szalonej”; pierwszy akt więcej ma wspólnego z Nadią Bretona niż telerealizmem. Perypetie bohaterów puntkują dodatkowo sceny w musicalowej konwencji i animacja. Film nie unika też kontekstu społecznego. Pokazuje ciężkie nieraz konfrontacje z młynami medycznych instytucji, to, jak kosztowna jest w Polsce choroba nowotworowa.

Z czym mam więc problem? Z tym, że od połowy film się sypie. Traci dyscyplinę, dystans, zostają melodramatyczne klisze, sceny, których trudno nie odbierać jako emocjonalny szantaż. Być może zbyt mały dystans do opowiadanej historii wcale filmowi nie służy. Nie sposób też nie zirytować się dyskursem na temat aborcji w tym filmie. Para bohaterów, wbrew radom wszystkich lekarzy, decyduje się na dziecko, mężczyzna dosłownie w ostatniej chwili porywa swoją małżonkę z gabinetu ginekologicznego. Dziecko oczywiście rodzi się zdrowe i choć parze jest ciężko, film nie dopuszcza możliwości, że decyzja o jego urodzeniu była błędem. By dopełnić obrazu, dodam, że bohater ma w mieszkaniu kilkanaście figurek matek boskich (które niby robią za hipsterki gadżet, ale wcale nie taki ironiczny) i brata – fajnego księdza, który mówi „stanowisko Kościoła jest jasne, życie poczęte jest święte”.

Nie mam nic przeciw temu, by kino w ciekawy sposób artykułowało i taki światopogląd. Ale z uwagi na absolutną hegemonię w Polsce nawet jego bardziej subtelne artykulacje niż ta w Chemii drażnią. Bo takich historie (matka rodzi wbrew radom lekarzy i jest to dobre) pełno wszędzie w telewizji, kinie, prasie kolorowej. Za to narracji o tym, że kobieta ciążę usuwa i uważa to za słuszną i należącą do niej decyzję, a nie jakiś „problem moralny”, jest blisko zera. Ta nierównowaga nie jest oczywiście winą Prokopowicza, ale nie można o niej przy jego filmie milczeć.

Język nienawiści do samych siebie

W Karlovych Varach pokazywany był także filmowy debiut Grzegorza Jarzyny, Między nami dobrze jest. Obejrzałem go tu po raz pierwszy. Zaskoczyło mnie, jak świetnie sztuka Masłowskiej wypada w kinie. Rację ma Agnieszka Wiśniewska, pisząc, że największą siłą tego filmu jest to, że zmusza widzów do słuchania tekstu, że pozwala mu wybrzmieć.

A tekst – zapomniałem trochę o tym – jest doprawdy znakomity.

Masłowska ma genialne ucho, świetnie obserwuje rozpad języków, przy pomocy których opisujemy samych siebie i naszę sferę publiczną.

Każda z postaci mówi tu dziwacznym dialektem, który jest niezrozumiały dla innych, a przy tym krańcowo „nie-własny” – utkany z odpadów z reklamy, poradników, telewizji śniadaniowych, psychozabaw, patriotycznych narracji, habitusu klasy ludowej i pretensji aspirujących elit. Nie wiem, jak taka literatura zniesie próbę czasu, czy za lat dwadzieścia nie będzie się nam wydawała równie anachroniczna jak Jan Chryzostom Pasek. Ale dziś nikt tak nie chwyta tego rozpadu jęzka (i idącego za nim rozpadu świata) jak Masłowska. No, może jeszcze Wiesławiec Deluxe.

Polska mowa jest w sztuce Masłowskiej mową nienawiści do samych siebie. Nienawiści iIndywidualnej i zbiorowej, łączącej klasę średnią spłacającej wymarzone mieszkanie z Ikei, aspirującą hipsterkę i zeszczurzoną w ciasnych norach klasę ludową na pensji minimalnej. Ta nienawiść łączy pretensje do sushi i Nowego Jorku z apatią kasjerek z dyskontów. Film, podobnie jak tekst, nie wychodzi poza diagnozę, nie próbuje odpowiedzieć na pytanie, jak moglibyśmy się pokochać, zatrzymuje się wiwisekcji języka samonienawiści. Ale ta wiwisekcja jest tak znakomicie przeprowadzona, że trudno mieć pretensje, że nie jest czymś więcej.

Oczywiście można zapytać, jaki dodatkowy wymiar sztuka zyskuje to dzięki kinu. Czy nie otrzymujemy tylko „teatru w puszce”? Abstrahując od faktu, że film trafia do innej publiczności, to na wpuszczeniu teatru polskie kino może tylko zyskać. Patrząc na wielkim ekranie na znakomitych aktorów TR, może zada sobie pytanie, czemu tak marnuje ich talenty. Czemu Adam Woronowicz i Roma Gąsiorowska ciągle dostają role poniżej swoich możliwości. Czemu Aleksandra Popławska (rewelacyjna jako Mała Metalowa Dziewczynka) w kinie ról nie ma prawie w ogóle, a poza teatrem gra w serialach? Już dla tych pytań warto było sfilmować ten spektakl.

Toksyczna męskość

Przejdźmy wreszcie do dwóch najlepszych polskich filmów pokazanych w tym roku na festiwalu. Pierwszy z nich jest filmem w zasadzie bardziej szwedzkim niż polskim – jest grany po szwedzku i w Szwecji dzieje się akcja. Intruz opowiada historię nastolatka, który w wieku 15 lat w afekcie zamordował swoją dziewczynę. Po dwóch latach w ośrodku poprawczym wychodzi na wolność i próbuje wrócić do normalnego życia w małej wiosce, skąd pochodzi. Lokalna społeczność nie potrafi go jednak zaakceptować. Problemy ma z nim jego rodzina, rodzina ofiary, koledzy ze szkoły, ich rodzice. Wokół chłopaka narasta niechęć, agresja, atmosfera linczu.

Von Horn już wcześniej interesował się problemem nastolatków i zbrodni. Był to temat Obietnicy Anny Kazejak, do której napisał wspólnie z reżyserką scenariusz. Tamtem film był przykrą pomyłką: naiwny, pełny fałszywej moralistyki, kończył się konkluzją, że jak rodzice się rozwodzą, matka żyje z młodszym kochankiem, a ten pali przy córce trawkę, to nastolatka zostaje morderczynią.

Tu nie ma żadnego taniego moralizowania. Jest doskonała reżyseria, wspaniałe zdjęcia Łukasza Żala i dokumentalny, niemal etnograficzny obraz Szwecji. A w zasadzie dwóch.

Von Horn pokazuje fascynujące pęknięcie dzielące jego ojczyznę: z jednej strony oświecone, postępowe instytucje państwa, każdemu próbujęce dać drugą szansę. Z drugiej głeboko zakorzenione odruchy społeczne, rządzące się archaicznymi pojęciami „winy”, „kary”, „zbrodni”. Von Horn świetnie gra tu z widzem; choć jego bohater jest bez wątpienia winny, choć ciągle nie radzi sobie ze swoją agresją, to jemu kibicujemy w starciu z lokalną społecznością, z kształtującą się wspólnotą linczu.

Wszystko to ma też ciekawy kontekst genderowy. Instytucje państwowe związane są z kobietami – wychowczyni w ośrodku poprawczym, nauczycielki w szkole. Lokalna społeczność i jej archaiczne praktyki stygmatyzacji „zbrodni” i zbrodniarza – z mężczyznami. Pozbawiona kobiet jest najbliższa rodzina chłopaka, która nie potrafi dać mu drugiej szansy. Bohater zostaje pochwycony w toksyczny korowód przemocy związany z taką, a nie inną kulturową konstrukcją męskości. Nieprzystającą – jak wskazuje film – do potrzeb współczesnej kultury i państwa.

Na tym bogatym, konkretnym socjologicznym tle dokonuje się dramat i moralna przemiana bohatera. Dopiero z etnograficznego dystansu, bez taniego psychologizowania, ma szansę wybrzmieć. Znakomity debiut, nawet jeśli bierze na warsztat temat w kinie dość wyeksploatowany.

Thriller konceptualny

Najbardziej jednak do tej pory na czeskim festiwalu podobał mi się Czerwony pająk Koszałki, film osnuty wokół historii seryjnego mordercy chłopców z Krakowa z drugiej połowy lat 60. Temat ten nie jest nowy w twórczości reżysera – w 2012 roku nakręcił dokument Zabójca z lubieżności, poświęcony najsłynniejszemu polskiemu psychopatycznemu mordercy, „wampirowi z Bytomia” Joachimowi Knychale. A właściwie nie tyle samemu Knychale, ile Edwardowi Kozakowi, dziennikarzowi katowickiej telewizji, któremu sławę w latach 80. przyniósł wywiad-rzeka z zabójcą. Dziś Knychała jest podstarzałym erotomanem-gawędziarzem, postacią w typie bohaterów Ulricha Seidla, ale jego nawet pocieszna erotomania w połączeniu z fascynacją seksualnym zabójcą daje dość niepokojące wrażenie.

Para morderca – chorobliwie nim zafascynowany fan powraca w Czerwonym pająku. To, jak fabularnie się rozwija ta historia, lepiej odkrywać samemu, nie będę więc tu na razie spoilował. Powiem tylko, że film wspaniale opowiada obrazem. Zrobione przez samego Koszalłę zdjęcia zachwycają. Poza Idą nigdzie nie widziałem w kinie tak wystylizowanego PRL czasów późnego Gomułki. Kraków 1967 roku jest tu niemal nie do poznania. Świat przedstawiony tworzy spójną estetyczną całość, stanowi sam w sobie istotną warstwę znaczeniową filmu. A przy tym twórcy nigdy nie wpadają w pułapkę gadżeciarstwa przysłaniającego to, co najważniejsze.

A najważniejsza nie jest tu nawet sama historia. Podobnie jak dokumenty Koszałki, także jego thriller ma przede wszystkim konceptualny charakter. Choć gra elementami gatunkowymi thrillera, to są one w dużej mierze pułapką zastawioną na widza: nie o opowieść z dreszczykiem tu chodzi. Nie chodzi też na szczęście o tanią psychologię ani o naiwną metafizykę z pytania „unde malum”.

Film jest wręcz antypsychologiczny i antymetafizyczny. Pytanie o zbrodnię zostaje postawione nie w kontekście metafizyki, „dobra” i „zła”, ale w porządku ciała, afektu i pragnienia.

Cielesny impuls na widok zamordowanego chłopca rozpoczyna odyseję bohatera, w której siłą wiodącą jest logika czystego pragnienia. Koszałce udało się ukazać je lepiej niż komukolwiek od długiego czasu w polskim kinie.

**Dziennik Opinii nr 190/2015 (974)

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij