Czytaj dalej

„Zośka” kontra Sherlock Holmes

Może na filmie o przygodach „Zośki” i „Rudego” będziemy się kiedyś bawić równie dobrze jak na „Sherlocku Holmesie” Guya Ritchiego?

Tuż przed wybuchem afery o Kamienie na szaniec słyszałam w radiowej Jedynce rozmowę z harcerzami, którzy deklarowali, że wzorują się na „Zośce” i „Rudym”. Pewien nastoletni druh wśród cech godnych naśladowania wymienił „miłość między kolegami”. Użycie słowa miłość wskazywałoby na to, że za sprawą heroicznego tematu znaleźliśmy się w enklawie, w której nie obowiązuje homopodejrzliwość i homoasekuranctwo. Ta enklawa zniknęła z dnia na dzień. Dziś ten sam druh zapewne już by tego słowa nie użył.

 

Ci, którzy bronili Elżbiety Janickiej, bronili też czytania, myślenia, analizy, krytycyzmu, dociekliwości i otwartości, słowem – nowoczesnej edukacji. Sama Janicka wypowiadała się przede wszystkim z pobudek edukacyjnych. Chodziło jej o to, żeby przerwać klepanie patriotycznych i homofobicznych pacierzy i zacząć dyskutować. Efekt jest spektakularny, ale wysoce niezadowalający. Prawicowcy powiedzieli to, co zawsze. Liberałowie znów okazali się wzgardliwi i niezbyt inteligentni, a przy tym trudni do odróżnienia od prawicowców (jak Krzysztof Varga, który bardzo dużo wysiłku włożył w to, żeby zaprzeczyć homoseksualności bohaterów, jednocześnie twierdząc, że tak naprawdę ich orientacja seksualna nie ma znaczenia).

 

Wśród nielicznych obrońców Janickiej dało się zauważyć pewien optymizm – zaistnienie sporu i jego zasięg to już edukacyjny zysk. Ja z mojego miejsca w społeczeństwie nie zaobserwowałam żadnego zysku. Słuchając tych, którzy ani nie ulegli moralnej panice, ani nie mieli potrzeby subtelnej interpretacji, czyli zwykłych zjadaczy mediów i internetu, dowiedziałam się na przykład, że jakaś wariatka napisała, że „Zośka” i „Rudy” byli pedałami/gejami, jak z tymi Teletubisiami. Tyle można było nauczyć się z całej sprawy, nie będąc specjalnie zainteresowanym, znając ją z dziesiątej ręki, stykając się z rozważaniami Janickiej mimochodem, na marginesie bez reszty wypełnionej pracą i rodziną codzienności. Właściwie tylko taki punkt widzenia powinien nas interesować – co dociera do tych, którzy nie szukają, nie mają zdania, traktują rzecz jako jedną z wielu zasłyszanych w ciągu dnia ciekawostek. I jak to przekazują dalej.

 

Otóż dociera i idzie dalej humorystyczny michałek wyrażony w języku niezgrabnym i niepasującym do historycznego tematu, sztucznie poprawnym (geje) lub w mowie obelżywej (pedały). Przy czym oba style są dziwnie wymienne. Gdzieś po drodze przez media i kolejne usta wnikliwa badaczka walcząca z homofobią (Janicka) zostaje zrównana z bezmyślną reproduktorką homofobicznych absurdów (Ewa Sowińska, LPR-owska rzeczniczka praw dziecka, która w 2007 piętnowała Tinky’ego Winky’ego). Edukacyjne intencje przynoszą antyedukacyjne skutki. Nawet wolny rzekomo internet wpada w utarte koleiny.

 

Mam wrażenie, że za kilka lat nikt już nie będzie pamiętał, czym i czy w ogóle sprawa Janickiej różniła się od sprawy Sowińskiej albo sprawy Bolka i Lolka, którzy w 2006 zapraszali Niemców na warszawską paradę równości. Wtedy w grę wchodzili bohaterowie nie tej rangi co „Zośka” i „Rudy”, ale też ważni, też znani każdemu, też owiani sentymentem. Ówczesne oburzenie również potęgował fakt, że naruszono bezcielesne ciało bohatera – Bolek miał na plakacie długie włosy i kobiece piersi. No i tak samo jak dziś cielesnym brudem „zagrożone” były czyste umysły małych dziatek. Czy ktoś to dzisiaj pamięta? Nawet szkalowanie Tinky’ego Winky’ego najwyraźniej utrwaliło się w pamięci mocniej niż zamach na bohaterów bądź co bądź narodowej kreskówki. Po aferze o Kamienie na szaniec zostanie może odium, które wymusi autocenzurę i sprawi, ze żaden druh nie będzie już sławił miłości między kolegami.

 

Jeśli jednak będziemy naśladować amerykańską popkulturę, „Zośkę” spotka może los zbliżony do losu Sherlocka Holmesa. Wyreżyserowana przez Guya Ritchiego ekranizacja przygód tej ikonicznej postaci została wręcz oparta na quasi-erotycznej relacji pary głównych męskich bohaterów. Robert Downey Jr. i Jude Law, pewnie w ramach odgórnej strategii promocyjnej filmu, swobodnie mnożyli żarty na temat uczucia, jakie zrodziło się między nimi na planie, a mówiąc serio, tłumaczyli, że w opowiadaniach Conan Doyle’a między Holmesem i Watsonem toczy się coś w rodzaju „Victorian gentlemen’s platonic love affair”, co tylko starali się odtworzyć na ekranie.

 

To oczywiście nieprawda – czułość między tropiącymi przestępców dżentelmenami, pokazywana już wcześniej przez filmowców (na przykład w absolutnie kanonicznym serialu Granady z Jeremym Brettem), została przez scenarzystów nowych Sherlocków Holmesów przerysowana i do cna wykorzystana jako źródło komizmu. Zazdrość Holmesa, próby sabotowania małżeństwa Watsona, intrygi, kuszenie nową zagadką czynią z detektywa rywala Mary Morstan. Do stosunku seksualnego Holmesa z Irene Adler rażąco nie dochodzi, za to następuje znamienna substytucja ciał w podróży poślubnej państwa Watsonów. Holmes w kobiecym przebraniu pojawia się w pociągu, w którym młodożeńcy właśnie zamierzają skonsumować związek. Wyrzuca z niego Mary, by po chwili leżeć pod Johnem (w ataku wściekłości) zdzierającym z niego suknię. Dalej jest seria seksualnych dwu-, a raczej jednoznaczności, a wśród nich kwestie: „Do you need me to elaborate? Or can we just crack on?” oraz „Lie down with me, Watson”. Wreszcie supermęscy bohaterowie pogodzeni udają się do Paryża – „the best place for a honeymoon”.

 

Zresztą kobiece przebranie detektywa to nie lada gratka dla holmesologów. Bohater Conan Doyle’a zawsze miał ciało fallusoidalne – był wysoki, szczupły, naprężony, gładko uczesany, z pociągłą twarzą i nieprzeniknionymi oczami o przenikliwym, penetrującym spojrzeniu. Tu znów kanoniczny jest Jeremy Brett, który nie traci fasonu, nawet siadając po turecku w fotelu. Robert Downey Jr. to wizualny przełom. Dłuższe, kręcone włosy w nieładzie, duże, „kobiece” czy „dziecięce” oczy pełne wyrazu, miękkie i giętkie ruchy, chłopięcy wdzięk.

 

Holmes, choć sztywny i dżentelmeński, był mistrzem kamuflażu zacierającego status społeczny. „Jego twarz, sposób bycia, cała jego istota zdawały się zmieniać z każdym nowym przebraniem” (Niezwykła kobieta). Jego kostium stajennego, ubogiego duchownego, hydraulika, starego biednego marynarza, obnośnego sprzedawcy książek zawsze sięgał ciała. Był wcieleniem. Wymagał rasistowskiej deformacji anatomii i fizjologii – dodatkowego owłosienia na twarzy, zmienienia rysów przez wypchanie brody od środka czy poszerzenie nosa, wydatnego brzucha, garbu, mniejszego wzrostu, trzęsących się nóg, kaszlu, niewyraźnej wymowy, gwary. Ciało niższe stanem zawsze miało w jego wykonaniu jakieś ubytki czy wulgarne dodatki.

 

Holmes mógł wielokrotnie wcielić się w nędzarza, nigdy – w kobietę. Kostium kobiety był mało użyteczny? Zadecydowała typowa dla epoki podszyta fascynacją mizoginia? Nie starczyło odwagi? W tym przypadku cielesna deformacja musiałaby nieprzyjemnie kojarzyć się z kastracją. Holmes Downeya jest przełomowy – przywdziewa kobiece szmatki i makijaż, ale i tak w newralgicznym miejscu pod spódnicą oprócz niewidocznego atrybutu męskości ma jego żelazny odpowiednik – dwa ręczne granaty.

 

Może na filmie o przygodach „Zośki” i „Rudego” też będziemy się kiedyś tak dobrze bawić? Że tych postaci nie da się porównać? Że Kamienie mają zbyt duży ładunek ideologiczny? Cóż, niby racja, ale Sherlock Holmes Conan Doyle’a demaskował i wygładzał winy imperium brytyjskiego. Nick Rennison, autor hipotetycznej biografii bohatera, twierdzi nawet, że detektyw zwalczał irlandzki terroryzm i był szpiegiem królowej na Bliskim Wschodzie. Trudno o ciężej strawną ideologię. Ekipa Guya Ritchiego, która chyba inspirowała się książką Rennisona, przełożyła lęki i fantazmaty wiktoriańskie na współczesne. Terroryzm został, ale teraz zagraża demokracji (w pierwszym Sherlocku) i zachodniej cywilizacji (w drugim), nie zaś (czy to aż taka różnica?) interesom imperialnym.

 

Gdyby kiedyś pojawiła się szansa realizacji, gotowa jestem napisać zabawny homoscenariusz filmu o „Zośce” i „Rudym”, w którym bohaterowie będą przebierać się za kobiety. Nawet jeśli będzie musiał zawierać również jakąś odległą transpozycję patriotycznego rdzenia. Zrobię to dla czystej, choć bardzo wtórnej, peryferyjnej satysfakcji gwarantowanej przez dzisiejszą frustrację. A honorarium przekażę na potrzeby azylu dla kotów. Chyba że wtedy wszystkie koty będą już szczęśliwe.

 

Czytaj też:

Błażej Warkocki, Zośka i jego parasol

Każdy tekst mówi również to, czego nie mówi expressis verbis – z Michałem Głowińskim rozmawia Tomasz Stawiszyński

Marcin Zaród, Kamienie jednego różańca

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Eliza Szybowicz
Eliza Szybowicz
Krytyczka literacka
Polonistka, współautorka (z Przemysławem Czaplińskim, Maciejem Lecińskim i Błażejem Warkockim) Kalendarium życia literackiego 1976-2000. Publikuje teksty o książkach i filmach na łamach internetowych i papierowych, m.in. w „Gazecie Wyborczej”, „Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Prowadzi blog poświęcony peerelowskiej powieści dla dziewcząt: nietylkomusierowicz.wordpress.com. Interesuje się współczesnymi przedstawieniami i zastosowaniami PRL-u.
Zamknij