Film

Kwiatkowska: Gdy trzeba, jestem siłaczką

Kiedyś wypadało się angażować. To był aktorski afrodyzjak. A teraz słyszę przy okazji promocji „Dnia kobiet” prośby, żebyśmy tylko nie mówiły, że to film feministyczny.

Agnieszka Wiśniewska: Muszę się przyznać, że nie widziałam ani jednego odcinka Szymon Majewski Show.

Katarzyna Kwiatkowska: Wyobraź sobie coś bardzo śmiesznego. To jest właśnie ten program. Nawet dobrze, że nie musimy już o nim gadać, bo trzeba iść dalej.

Kojarzysz mi się nie z czymś bardzo śmiesznym, ale z czymś bardzo szokującym – z polskim filmem społecznym, o silnej kobiecie, z aktorką, która mówi o sobie „jestem feministką”.

Mam dużo koleżanek aktorek o feministycznych przekonaniach, ale one się jakoś bardzo nie aktywizują. Nie mają takiej „melodii”, żeby się przejść na manifę czy na debatę społeczną. Nadal jednak „feminizm” to dla wielu ludzi egzotyczne hasło, którego się boją. To strasznie przykre. Wydaje mi się zawsze, że świadomość w naszym społeczeństwie poszła dalej, nie mówiąc już o ludziach wykształconych, otwartych na świat, a tutaj cały czas spotykam się z jakimś takim przestrachem, kiedy wypowiadam to słowo.

Słowo na „f”.

Niektóre osoby nawet chciałyby tak o sobie powiedzieć, ale boją się deklaracji, nie chcą mówić o poglądach w wywiadach.

Dlatego, że aktorowi nie wypada mieć poglądów?

Nie. Dlatego, że wiele osób nie ma tego przepracowanego – nie przeczytały paru książek, nie wzięły do ręki paru gazet i stąd wciąż pokutuje taka prosta, średniowieczna wizja, że feministka to kobieta, która nienawidzi mężczyzn, która widzi problemy tam, gdzie ich nie ma. Jak byłam mała, to usłyszałam, że feministki walczą o to, żeby nie mówić „stół”, tylko „ta stoła”, nie golą nóg i  często są lesbijkami. I to są przekonania, które cały czas funkcjonują w naszym społeczeństwie. Włączam telewizor i widzę panią aktorkę, dorosłą, wspaniałą panią, która mówi nagle: „Bo ja na przykład, nie tak jak feministki, gotuję”.

Z Dniem kobiet jeździłyśmy z Marysią Sadowską po świecie. Byłyśmy w stanach, Anglii, Francji, Szwecji. Kiedy tam pokazujemy nasz film, zwykle nie pada ani jedno pytanie o aspekt feministyczny, tam wszyscy mają to już przerobione. Feminizm jest naturalny jak powietrze, którym się oddycha. A w Polsce zdarza się, że mamy debatę po filmie, prowadzi ją jakiś dziennikarz, festiwalowy wyjadacz, niby organizator życia kulturalnego w tym kraju, i mówi do Marysi: „W jednym z wywiadów powiedziała pani, że zrobiła feministyczny western – to brzmi groźnie”. I wyjeżdża z gadką, że przesadzamy z tą nierównością, bo on – mężczyzna – dziś w domu ugotował obiad. Ręce mi opadają, jak to słyszę. Czujesz się wtedy jak ten Syzyf, co wtacza swój kamień pod górę.

Ale wciąż wtaczasz ten kamień?

Czasem sobie odpuszczam. Męczy mnie rola świeckiego kaznodziei. Chyba nie mam takiego nauczycielskiego powołania. Odpuszczam szczególnie, kiedy trafiam na rozmówców o postawach światopoglądowych odległych od mojej, kiedy myślę, że nie ma co kłaść komuś do głowy praw kobiet, skoro tę głowę zajmuje głównie afera smoleńska. Natomiast kiedy z kimś jestem blisko, lubimy się, a widzę, że temat feminizmu nie jest przerobiony, to uruchamiam w sobie siłaczkę i jadę.

Gdzieś ty się uchowała?

Nie jest tak bardzo źle ze środowiskiem filmowym. Trochę mnie interesuje ten świat i jeśli mam możliwość w czymś pomóc, zaprotestować, przykuć się do drzewa, to chętnie to robię. Na manify chodzę od lat.

I zabierasz kolegów i koleżanki aktorki?

To czasem jest dziwne – mówię na przykład moim kolegom gejom: „Chłopaki, manifa jest, chodźcie”. A oni mi na to, że nie, że nie chcą być zobaczeni. Kiedy im tłumaczę, że na manifie trzeba być, że jeszcze jest dużo do zrobienia, w tym w ich sprawie, tłumaczą mi, że im jest dobrze. A przecież jest im dobrze, bo inni – bardziej aktywni – pochodzili w parę miejsc, zawalczyli o nich. I słyszę odpowiedź: „No i dobrze, to ja już nic nie muszę robić”. Kiedyś to wyglądało inaczej. Aktorowi wypadało się angażować. W kościele na Żytniej wystąpić.

Pod listem otwartym się podpisać.

To był aktorski afrodyzjak. Dostać potem taką rolę jak Krystyna Janda w Człowieku z marmuru. A teraz słyszę przy okazji promocji Dnia kobiet prośby, żebyśmy tylko nie mówiły, że to film feministyczny.

Mam poczucie, że polskie kino ostatnich lat niechętnie sięga po rzeczywistość. Że woli opowieści psychologiczne, prywatne, kameralne. Że kino społeczne kojarzy się z publicystyką, a publicystyka w sztuce z jakimś socrealizmem, a tego nie chcemy.

To jest bardzo prozaiczna sprawa. Jak spotykam się z dziennikarzami z kolorowych gazet, to im pewnych rzeczy nie mówię. O feminizmie z nimi nie rozmawiam. Filmy, które robimy, chcemy pokazywać w kinie, a do tego potrzebny jest dystrybutor. Dystrybutor woli to, co już sprawdzone. Ale teraz tak sobie myślę, że może ludzi w Polsce nie można tak per noga traktować i od razu zakładać, że na zaangażowany społecznie film nie pójdą. A może by poszli?

Nie musi być zaangażowany. Niech będzie chociaż społeczny.

Rzeczywiście kiedyś – w czasach „niewoli” i tej „nieprawdziwej” Polski – kino chyba częściej opowiadało o świecie dookoła. Mimo cenzury. To było zresztą jego ogromną siłą. Może teraz jest nam za dobrze. Gadamy o kryzysie, który ma nadejść. Ale ten kryzys to pikuś w porównaniu z octem na półkach sklepowych.

I nie ma filmu o czekaniu na kryzys.

Teatr reaguje. Strzępka i Demirski robią historię o pokoleniu, które żyje w niewoli kredytów, o syfie show-biznesu, medialnym potoku, który nas zalewa i psuje. Dawno nic mnie tak nie przejęło jak W imię Jakuba S. Jakie to jest świetne, świeże, chce się oglądać. A w filmie? Trochę łyso. Wzruszenia i rozgrzebywanie psychologii. Nie mówię, że to nie jest potrzebne, ale… Zawsze jest Wojtek Smarzowski. Bardzo liczę na Marysię Sadowską, która ma masę pomysłów i chce opowiadać o ważnych dla nas sprawach – ważnych tutaj i teraz. Trzymam za nią kciuki, bo wiem, że będzie się zmagać z różnymi pokusami.

Co pomyślałaś, jak dostałaś do przeczytania scenariusz Dnia kobiet?

Byłam w ciężkim szoku. Zawsze byłam blisko tematów społecznych: feministycznych, zielonych. Pomyślałam sobie: kurde, trzymam właśnie w ręku „taki” tekst, po prostu muszę w tym zagrać.

Taki, czyli jaki?

O sprawie, którą kojarzyłam z gazet. O kobiecie. Bardzo mało jest w polskim filmie ostatnich lat okazji do zagrania głównej roli kobiecej, która zakłada jakiś rozwój psychologiczny, jakąś przemianę. Roli silnej kobiety. Jest więcej mężczyzn reżyserów, więc rozumiem, że opowiadają historie o sobie, o chłopakach. Ten temat znają najlepiej. Postaci kobiece w tych filmach to żona głównego bohatera, jego kochanka, matka, córka, wnuczka. Drugoplanówka. Fajna niby, ale jednak to kwiatek do kożucha.

Ten drugi plan też nierzadko wypełniają faceci. To historie o mężczyznach i ich problemach z ojcami, synami.

Nie czynię wyrzutów Piotrowi Trzaskalskiemu, że opowiada o ojcach i synach. Ja rozumiem, że to są sprawy jemu bliższe.

Stąd zaskoczenie Dniem kobiet. Myślisz, że gdyby więcej kobiet robiło filmy, to polskie kino byłoby inne?

Czy byłoby bardziej społeczne? Nie wiem.

Raczej pytam, czy byłoby w nim więcej kobiet.

Wydaje mi się, że tak, że to naturalne, że chcemy opowiadać o sobie. Ale jak myślę o swoich ulubionych aktorkach, to widzę, że jest masa świetnych ról kobiecych w Stanach, w Anglii. Wystarczy przypomnieć sobie Meryl Streep czy Kate Winslet, a od razu widzisz wielkie kobiece historie. I nie są one robione przez kobiety reżyserki. Więc odpowiedź nie jest prosta.

Oczywiście nie jest tak, że kobiety zawsze opowiadają o kobietach w kinie społecznym, a faceci o facetach w filmach wojennych. Kathryn Bigelow zrobiła „chłopacki” film o Iraku.

To jest niesamowite, że ona robi takie brutalne kino i że jest takim kozakiem w tym męskim świecie kina.

Kto wymyślił, żebyś w Dniu kobiet chodziła w zielonej kurtce, jak Maciek Chełmicki?

Tak ci się to kojarzy? Muszę to powiedzieć Marysi i kostiumografce Ani Englert. Z kurtką samo wyszło. Mierzyłam różne rzeczy i okazała się najfajniejsza. Jak patrzę na to z dystansu, to widzę, że nie jestem ubrana w jakiś prowincjonalny sposób. Bardzo łatwo byłoby wejść w stereotyp i zrobić mnie – jak to powiedzieć, żeby nie obrazić samych ludzi, a sposób myślenia o nich – „po wieśniacku”, pańciowato. A Halina taka nie jest.

W ogóle łatwo by było zrobić z tego filmu historię o wykluczeniu i prowincji: gdzieś tam dochodzi do nadużyć, ale to się przecież nie dzieje u nas. Dzień kobiet nie jest też oddalony historycznie – nie oglądasz tego jak jakiejś historii z przeszłości, sprawy już dawno załatwionej raz na zawsze.

Zastanawiałyśmy się z Marysią, jak ten film będzie odebrany za granicą. Bardzo nie chciałyśmy, żeby myślano: „O, jaka egzotyka, tam to się narobiło”.

Tak na szczęście nie jest. Ludzie podchodzą i mówią na przykład, że pracowali w gazecie i u nich było tak samo. Historia szefa, który wykorzystuje swoją pozycję, jest uniwersalna.

A to ma znaczenie, że z tym szefem zderza się kobieta?

Chyba tak. Kobietami jest łatwiej kierować. Wychowanie dziewczynek i tradycja, w której tkwimy, uczą nas tego. Postawa Haliny wynika z jej grzeczności, jeszcze szkolnej – nauczono cię, że pani ma rację, że z panią się nie dyskutuje, bo się dostanie dwójkę. To się przekłada na relację z szefem – też nie wyobraża sobie, że mogłaby się postawić. Jest kilka takich scen, w których Halina próbuje. Mówi: „Nie zrobię tego. Dlaczego mam ją zwolnić? Nie zwolnię jej dlatego, że jest w ciąży”. Ale szybko się załamuje, szantażowana utratą pracy. Szef jej grozi palcem.

W pewnym momencie Halina sama wchodzi w skórę złej szefowej.

Wszyscy wchodzą w swoje role. Koleżanki w rolę pracownic, które o szefowej mówią „kapo”. Halina w rolę tej wymagającej szefowej. Zaczyna być twarda: wzywa na dywanik, wydaje polecenia.

Dziwnie jest teraz analizować postawę bohaterki na podstawie scen, które samej się tkało.

Jak to tkanie wyglądało?

Gadaliśmy sporo o sprawie. Marysia przekopała się przez akta sądowe, przez relacje z prawdziwych historii, które były inspiracją dla scenariusza. Dawała mi trochę tego do przeczytania. Mieliśmy czas na próby. Ciekawym doświadczeniem były praktyki w sklepie. Okazało się, że jestem strasznie słaba w te klocki. W ogóle sobie z tym nie radziłam. Chyba musiałbym zabrać do domu tę kasę i ćwiczyć, żeby tak znać klawiaturę, jak znają panie w sklepie. One robią to mechanicznie. Przegródki na pieniądze, kasa. Ja nie umiałam tego skoordynować. A kolejka w sklepie była ogromna, piątek po południu. A ja jeszcze postanowiłam, że będę się non stop uśmiechać, że będę taką panią kasjerką w stylu kalifornijskim. To mi się kompletnie nie udawało. Byłam stremowana, że daję nie ten kwitek. Na szczęście wszyscy byli dla mnie bardzo mili.

Myślisz, że jak ktoś obejrzy Dzień kobiet, to inaczej popatrzy na pracę kobiet w supermarketach?

Mam nadzieję, że tak. Tak spełnię feministyczny postulat upomnienia się o prawa kobiet w tej trudnej pracy.

A nie boisz się, że jak za dużo będziemy o tym feminizmie gadać, to przyczepią ci łatkę „aktorki zaangażowanej” i to ci zamknie drzwi do kariery?

Teraz to podobno prawicowi twórcy są dyskryminowani. Mówią, że od kiedy przyznali się, że słuchają Radia Maryja i wierzą w zamach smoleński, nie dostają ról.

Bo niechęć do angażowania się dotyczy każdej ze stron – lewicy i prawicy. Polityczność nie jest w modzie. Teraz nawet politycy nie mają poglądów.

Fakt, jest jakiś strach przed deklaracjami politycznymi. Nie ma wielkiego zagrożenia politycznego, więc nie ma też potrzeby spektakularnych wystąpień.

Agnieszka Holland głośno wystąpiła przeciw Platformie.

Ona może sobie już na to pozwolić. Zazdroszczę jej i podziwiam ją.

Holland jako jedyna zrobiła też serial o polityce, czyli Ekipę. Bo w polskim kinie polityki też nie ma.

Niedawno byłam na pokazie serialu Głęboka woda w Sejmie. To świetny temat i genialna sceneria. Zaczęliśmy wymyślać film albo serial, który działby się w Sejmie i w hotelu sejmowym. Najlepiej, gdyby zrobiłby go Wojtek Smarzowski, a jego tytuł brzmiałby Sejmówka.
Ale moją idée fixe jest zagrać kiedyś Marię Konopnicką…

Myślałam, że Różę Luksemburg.

Kurde, no tak, to moja idolka z dzieciństwa. Kompletnie nie rozumiałam tego gadania, że była zdrajczynią. Była idealistką. A wracając do Konopnickiej, to jej życiorys opisany w Homobiografiach jest niesamowity. Udawanie świętej, kłamanie, ile ma się lat, ukrywanie się ze związkiem z Marią Dulebianką. Mieć romans z kobietą, a jednocześnie być niezwykle cenioną obywatelką, z którą zanim się ktoś przywita, to się z szacunku przeżegna. Jak ona to zrobiła? Brytyjczycy nakręciliby o niej tragikomedię. A my robimy jej laurki. Ale może coś się w końcu zmieni.

Czytaj też: Jakub Majmurek: Świat niesfilmowany

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Agnieszka Wiśniewska
Agnieszka Wiśniewska
Redaktorka naczelna KrytykaPolityczna.pl
Redaktorka naczelna KrytykaPolityczna.pl, w latach 2009-2015 koordynatorka Klubów Krytyki Politycznej. Absolwentka polonistyki na UKSW, socjologii na UW i studiów podyplomowych w IBL PAN. Autorka biografii Henryki Krzywonos "Duża Solidarność, mała solidarność" i wywiadu-rzeki z Małgorzatą Szumowską "Kino to szkoła przetrwania". Redaktorka książek filmowych m.in."Kino polskie 1989-2009. Historia krytyczna", "Polskie kino dokumentalne 1989-2009. Historia polityczna".
Zamknij