Film

„Lincoln”: prezent dla Obamy

Na ekranie widzimy, że jedna z najważniejszych zmian w historii USA została wprowadzona metodą dziwnych kompromisów i korupcji. Czy ma to usprawiedliwić Obamę?

W kilku miejscach swojego Lincolna Steven Spielberg rozrzuca wygłaszane przez rozmaite postaci  wizje – o wyzwoleniu amerykańskich Czarnych jako etapie wielkiego emancypacyjnego procesu amerykańskiej demokracji. Niektóre z tych postaci mówią o tym z entuzjazmem: wyrażają wielkie marzenie o ogólnoludzkiej wolności. Inni dokładnie te same wizje – że po emancypacji będzie musiała przyjść kolej na obywatelstwo, prawo głosu, a wreszcie i bierne prawo wyborcze, że po Czarnych następne będą kobiety – snują ze zgrozą. Dla nich nadchodzą oto czasy jakiegoś bezbożnego chaosu. Oczywiście emocjami widza Spielberg kieruje tak, żebyśmy odczuwali niechęć lub politowanie w stosunku do tych wszystkich, których wąskie horyzonty trzymały po złej stronie historii. Ani szeregowcy walczący pod przywództwem Abrahama Lincolna z wojskami Konfederacji, ani żaden z aktorów walki o Trzynastą Poprawkę w ławach i kuluarach Kongresu nie posuwa swoich marzeń o powszechnej emancypacji do punktu, w którym „a man of color” zostałby prezydentem. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że właśnie o przerzucenie takiego pomostu w umyśle widza w filmie Spielberga chodzi. Jego premiera zbiegła się w końcu z reelekcją i inauguracją drugiej kadencji Baracka Obamy.

Czy Lincoln to szczera afirmacja wielkiego procesu ludzkiej emancypacji, który potrafi zajść dalej, niż to widzą najśmielsze marzenia jego najodważniejszych prekursorów, czy raczej nie pierwsza już w dorobku Spielberga zamaszysta inscenizacja liberalnej mitologii?

Przez cały czas odnosiłem nieodparte wrażenie, że opozycja przeciwko Trzynastej Poprawce posługuje się u Spielberga niemal wyłącznie językiem konserwatywnej prawicy („człowiek nie może uczynić równym tego, co Bóg uczynił nierównym” itd.), z którą to walczą postępowe siły liberalnej demokracji. Tymczasem ogromne ekonomiczne znaczenie i polityczną długotrwałość instytucja niewolnictwa w Stanach Zjednoczonych zawdzięczała przede wszystkim właśnie amerykańskiej tradycji liberalnej, która wolność wyprowadzała z własności. Niewolnik, będąc czyjąś własnością, nie był dla niej nawet potencjalnym podmiotem wolności, był przedmiotem transakcji między tymi, których wolność miała oparcie we własności. Nowożytne niewolnictwo w Nowym Świecie nie było jakimś uparcie uczepionym rzeczywistości przednowoczesnym przeżytkiem ostatecznie zniesionym przez procesy demokracji liberalnej, ale (jak wiemy choćby od Robina Blackburna czy Domenico Losurdo) było stricte nowoczesnym wytworem kapitalizmu i liberalizmu (jako tradycji intelektualnej oraz praktyki politycznej i ekonomicznej). Losurdo przekonuje, że ekonomiczna rola i społeczna skala niewolnictwa wzrosła po zniesieniu panowania brytyjskiego, a mówiące po hiszpańsku społeczeństwa na południe od USA niewolnictwo i panowanie Hiszpanii zniosły równocześnie. U Spielberga przeciwnicy emancypacji jakoś nie posługują się ani językiem, ani argumentami tradycji liberalnej, tradycji „obrony własności”.

Przeciwnicy emancypacji posługują się tu językiem religijnym, ośmieszając go i kompromitując. Tymczasem w rzeczywistości oddolne, religijnie motywowane moralne oburzenie skandalem niewolnictwa było jedną z głównych sił społecznych, które z niewolnictwem w Stanach Zjednoczonych walczyły. Miały też spory udział w zmuszeniu szkoły liberalnej do wzięcia pod rozwagę, że istnieje jakaś fundamentalna wewnętrzna niespójność w roszczącej sobie pretensje do uniwersalizmu koncepcji wolności, która za święty uznaje nieprzymuszony kontrakt między sprzedawcą a nabywcą niewolnika, ignorując jednocześnie podmiotowość samego niewolnika będącego przedmiotem tej „wolnej” transakcji.

Spielberg już na samym początku filmu, otwartą deklaracją dużymi, drukowanymi literami, narzuca widzowi jasną i klarowną, niemal manichejską opozycję między Południem a Północą Stanów Zjednoczonych: krainą niewolnictwa z jednej strony i pragnącą zmienić ten stan rzeczy krainą wolności z drugiej. Tak prosty podział jest znowu zabiegiem mitologizującym. Północna kraina wolności, kiedy musiała wybierać między swoim szlachetnym obrzydzeniem dla praktyki niewolnictwa a świętym prawem własności białych możnych rodaków z Południa, wybierała bez większego wahania świętość prawa własności i odsyłała na Południe zbiegłych na Północ niewolników.

Choć Daniel Day-Lewis jest w swojej roli naprawdę dobry i przekonujący, z porządku liberalnego mitu pochodzi wizja jego postaci jako zajmującej niezmiennie radykalne, kryształowe stanowisko w kwestii emancypacji Czarnych. W rzeczywistości musiał on w tej sprawie przebyć pewną intelektualną drogę, na której znalazły się rozmowy o szukaniu gdzieś między Meksykiem a Kolumbią kawałka ziemi, na który można by wszystkich wyzwolonych Czarnych odesłać, ażeby swą nowo uzyskaną wolnością bez potrzeby nie prowokowali swoich niedawnych opresorów.

Z porządku liberalnego mitu pochodzi również interpetacja, że konflikt wokół niewolnictwa, który rozdarł młodą północnoamerykańską republikę, był po stronie północnej motywowany jedynie aksjologicznie. W pewnym momencie niewolnictwo zaczyna stanowić  przeszkodę dla racjonalizacji produkcji i dalszej efektywnej akumulacji kapitału. Trwanie przy nim utrzymywałoby kraj na pozycji strukturalnie tożsamej z sytuacją europejskich kolonii – dostarczyciela tanich surowców i produktów rolnych na rynek światowy. Charakteryzującej się znacznie bardziej nowoczesną strukturą ekonomiczną Północy niewolnictwo Południa zaczynało po prostu ciążyć w realizacji jej projektu ekonomicznej rywalizacji z Londynem, ówczesnym centrum akumulacji kapitału na skalę światową.

Film kończy się też w sposób wskazujący na jednoznaczne (definitywne?) polityczne zwycięstwo opcji abolicjonistycznej, skąd – można się domyślać – już tylko prosta droga do czasów, w których Afroamerykanin będzie mógł wprowadzić się do Białego Domu. Tymczasem faktyczne równouprawnienie Czarnych Amerykanów na Południu USA w konsekwencji uchwalenia Trzynastej Poprawki i zwycięstwa Północy w wojnie secesyjnej było raczej krótkim karnawałem niż trwałą zmianą. Ustanowione wkrótce nowe przepisy dyskryminacyjne i segregacyjne pokazywały Czarnym, gdzie ich miejsce w „Ojczyźnie Wolności”, przez następne sto lat.

Niektóre z tych uproszczeń może i mogłyby służyć jakiejś dobrej sprawie lub dały się do jakiegoś stopnia usprawiedliwić przyjętą filmową formułą, w której nie da się pomieścić wszystkich niuansów procesu historycznego (Lincoln jest już i tak odrobinę przydługawy i statyczny). Film na ten przykład musi się w pewnym momencie po prostu skończyć, i nic nie poradzi, że historia toczyła się dalej. Może i tak.

Ale wrażeniu, że mamy do czynienia z prezentem Hollywood dla Baracka Obamy, oprzeć się nie potrafię, i nie jestem w tym odosobniony. Film przygotowany niejako na inaugurację drugiej kadencji umieszcza Obamę, Afroamerykanina w fotelu prezydenckim, na osi wielkiego, rozciągniętego na pokolenia, procesu ludzkiej emancypacji. Czarny prezydent jest tym, co każdy widz ma sobie dopowiedzieć, gdy ta czy inna postać spogląda w przyszłość i wylicza długofalowe następstwa Trzynastej Poprawki. Obama jest w ten film wpisany jako domyślny kontynuator emancypacyjnego dzieła amerykańskiej liberalnej demokracji.

Na ekranie widzimy, że jedna z najbardziej postępowych zmian w politycznej historii Stanów Zjednoczonych, która wprowadzona została odległą od potocznych wyobrażeń o heroizmie drogą żmudnego gadania, ważenia sił i szans, lawirowania, politycznych sztuczek, dziwnych kompromisów, personalnych targów i najzwyklejszej korupcji. To jest kontekst, w którym mamy postrzegać Obamę i rozgrzeszyć go za wszystkie zgniłe kompromisy zawarte przez jego administrację z Wall Street i korporacjami ubezpieczeniowymi, za zawiedzione obietnice złożone wszystkim tym, którzy poważne społeczne nadzieje szczerze z Obamą wiązali. Figura Abrahama Lincolna ma tu wyznaczać właściwą optykę dla kompromisów Obamy, które tym bardziej bolą, im bardziej w lewo skłaniał się jego wyborca. One wszystkie – chce nam powiedzieć film – są po prostu częścią liberalnego procesu demokratycznego, który summa summarum jest w swej naturze i skutkach emancypacyjny i „wolnościowy”; globalnie i długofalowo wszyscy na tym dobrze wychodzimy.

I w tym właśnie tkwi największy problem. Abraham Lincoln poświęcił trochę czystość procedur w walce o urzeczywistnienie najwyższych wartości i o realizację autentycznie postępowego, choć obiektywnie niedokończonego, projektu. Czy Barack Obama ma taki projekt? Czy może poświęcił i procedury, i wartości?

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij