Kraj

Gray: Szkoła nie musi być obowiązkowa!

Musimy dzieciom zapewnić okazje do uczenia się, dostęp do książek, komputerów, ekspertów. Ale okazja to coś zupełnie innego niż przymus.

Marcin Gerwin: Wydaje się niemal naturalne, że gdy dziecko ma siedem lub sześć lat, to powinno zacząć chodzić do szkoły. Obowiązek szkolny uważa się zwykle za oczywisty. Czy jednak zmuszanie dzieci do nauki jest efektywne? Uczymy się przecież lepiej, gdy sami tego chcemy. Czy szkoła rzeczywiście musi być obowiązkowa?

Peter Gray: Obowiązkowa szkoła nie jest dobrym pomysłem na zapewnienie dzieciom edukacji. Jest ona co prawda normą w większości państw świata od ponad wieku (a w niektórych państwach od ponad dwustu lat). W takiej sytuacji zaczyna się myśleć, że jest absolutnie niezbędna dla rozwoju. Nie znamy osób, które nie chodziły do szkoły, a te, które znamy, mogą być na przykład osobami bezdomnym. Jednak pogląd, że obowiązkowa szkoła jest niezbędna dla zdrowego rozwoju, do tego, by mieć pracę, uważam za błędny, i to z wielu powodów.

Wiele osób uważa, że gdyby szkoła nie była obowiązkowa, to dzieci po prostu by do niej nie chodziły. I wówczas niczego by się nie uczyły. Nie jest tak?

Dzieci przychodzą na świat z biologicznie wbudowaną chęcią uczenia się. Nie powstrzymamy ich chęci zdobywania wiedzy i umiejętności tak długo, jak długo będą miały dostęp do narzędzi i zasobów, które są im potrzebne. Zwróć uwagę na to wszystko, czego dzieci uczą się bez jakiegokolwiek przymusu, zanim w ogóle zaczną szkołę. Uczą się języka, którym mówi się w danym miejscu, co wymaga sporo czasu i energii, a przecież dzieci robią to zupełnie naturalnie. Uczą się chodzić, wspinać, odkrywają świat. A gdy potrafią już posługiwać się językiem, zaczynają korzystać z niego, by zdobywać dalszą wiedzę. Zanim dziecko pójdzie do szkoły, zdążyło się już nauczyć znacznej części tego, z czego będzie korzystało w dorosłym życiu. Bez żadnego przymusu. I zauważ, jak szybko dzieci się tego uczą.

Gdy wysyłamy dzieci do obowiązkowej szkoły, zwykle ucinamy tę naturalną chęć uczenia się. Dzieci motywuje do nauki zabawa, ciekawość, ich własna wola. Kiedy umieszczamy je w szkole, a szczególnie gdy dzieci mają przy tym poczucie, że muszą tam być, że nie mają wyboru, wówczas jest to jak zamykanie ich w więzieniu. Oznacza to koniec ciekawości świata, koniec radości zabawy. Pytania, które dziecko ma na temat świata, przestają mieć znaczenie. To, czym chciałoby się zajmować, również przestaje być ważne. Zamiast tego musi robić to, co mówią mu dorośli – a to jest najgorsza z możliwych sytuacji do uczenia się w naturalny sposób.

A jak uczymy się naturalnie?

W naturalnej sytuacji dzieci uczą się poprzez inicjowane przez siebie aktywności. Gdy im tego zabronimy, mogą z niechęcią robić to, o co się je prosi. Jedne przystosują się do tego lepiej, inne gorzej. Będzie to jednak wciąż rodzaj męczącej pracy. Dlatego właśnie uważam, że poprzez obowiązek szkolny zakłócamy naturalny sposób uczenia się. A robimy to już od kilku stuleci.

Czy ten bardziej naturalny sposób uczenia się dzieci – bez przymusu – został przetestowany we współczesnych czasach?

Obserwowałem, jak uczą się dzieci w Sudbury Valley. Choć jest to szkoła, to jest to również miejsce, w którym dzieci mają pełną swobodę zabawy i odkrywania rzeczy przez cały dzień, w mieszanych grupach wiekowych. Szkoła ta funkcjonuje już blisko pięćdziesiąt lat, została założona w 1968 r. Ma setki absolwentów, którzy pochodzą z różnych środowisk. Kiedy wiele lat temu przeprowadziłem badania wśród absolwentów Sudbury Valley, okazało się, że naukę na uniwersytecie kontynuowała mniej więcej ta sama liczba osób, jak w przypadku sąsiedniej szkoły publicznej, do której uczęszczały dzieci z klasy średniej. A ci absolwenci, którzy nie zdecydowali się na uniwersytet, mieli ku temu dobry powód – dla ich kariery zawodowej nie było to potrzebne. Były to osoby, które założyły własne firmy, zajmujące się sztuką lub rzemiosłem bądź też programiści komputerowi.

Niedawno ukończyłem badania wśród 75 młodych osób, które nie chodziły do szkoły, lecz uczyły się w domu, zgodnie z filozofią nazywaną unschooling.

Rodzice, którzy decydują się na unschooling, uważają, że należy pozwolić dzieciom uczyć się w naturalny sposób: zapewniają im możliwość zdobywania wiedzy bez żadnego programu nauczania, żadnych wymagań czy testów.

Z badań wynika, że dzieci, które nie korzystały z tego, co uważamy za „edukację” i którym pozwolono, by uczyły się same, radzą sobie w życiu zupełnie dobrze. Nie wygląda na to, aby ten rodzaj edukacji wpłynął niekorzystnie na ich zdolność do kontynuowania nauki na studiach wyższych. Gdybyśmy więc przez chwilę się zastanowili, co robimy dzieciom, zamykając je salach szkolnych i oczekując, że będą się tam uczyły, to na poważnie rozważylibyśmy rezygnację z przymusowej edukacji w jej obecnej formie.

Czy nie byłoby to jednak niekorzystne dla dzieci z ubogich rodzin? Dla wielu z nich szkoła może być jedyna szansą na zdobycie wykształcenia…

Dzieci z ubogich rodzin przychodzą na świat z równie silnym pragnieniem uczenia się jak dzieci z klasy średniej czy z bogatych rodzin. Różnica nie dotyczy tu kwestii biologicznej. Może natomiast polegać na tym, że w ich środowisku brakuje okazji do uczenia się w domu czy w sąsiedztwie, a takie możliwości są w domach dzieci z klasy średniej. Dzieci z ubogich rodzin uczą się tak samo dużo, tyle że niekoniecznie są to rzeczy, które pozwolą im osiągnąć w przyszłości status klasy średniej. Jednak szkoły nie rozwiązały tego problemu, a przynajmniej nie w Stanach Zjednoczonych. Różnica w poziomie wykształcenia pomiędzy biednymi i bogatymi jest ogromna i powiększa z każdym rokiem, który dzieci spędzają w szkole. Widać to dziś jeszcze bardziej niż w przeszłości.

Zdarza się, że wydajemy więcej pieniędzy na szkoły, do których chodzą dzieci z ubogich rodzin, jednak to nawet trochę nie zmniejsza różnic w poziomie wykształcenia.

Przyznajmy więc na początek, że nasz system obowiązkowej edukacji całkowicie zawiódł w kwestii zmniejszania różnic pomiędzy biednymi i bogatymi. Bardzo wielu młodych ludzi w ubogich rejonach USA nie kończy szkoły średniej. Nie ma żadnych dowodów na to, że rozpoczęcie obowiązkowej nauki wcześniej rozwiąże ten problem, a jest to podejście, które proponuje w Stanach wiele osób. Tymczasem dzieci z ubogich rodzin wcale nie są zapóźnione, gdy są małe. Różnice pojawiają się dopiero z każdym rokiem nauki w szkole. Dlaczego zatem uważamy, że rozpoczęcie edukacji wcześniej będzie dobrym rozwiązaniem?

Co zatem można zrobić, aby zmniejszyć różnice w wykształceniu?

Powodem, dla którego dzieci z ubogich rodzin nie zdobywają umiejętności, które uważamy za istotne z punktu widzenia rozwoju w naszej kulturze, jest to, że umiejętności tych brakuje w ich domach czy w ich otoczeniu. Można więc zapewnić dzieciom wejście w środowisko, gdzie ludzie czytają książki czy potrafią liczyć; gdzie będą miały okazję spotkać osoby z wyższym wykształceniem, doświadczyć tego wszystkiego. Niemniej powinno to być zorganizowane w całkowicie dobrowolny sposób, by dzieci mogły same decydować, czym będą się zajmowały. Gdy ktoś z ubogiej rodziny trafia do szkoły takiej jak Sudbury Valley, może bawić się z dziećmi, które potrafią czytać, pisać i liczyć, grać w gry, które wymagają tych umiejętności. I nabędzie te umiejętności w taki sam sposób, jak nabyły je dzieci z bogatych rodzin.

Innym sposobem jest organizowanie domów sąsiedzkich, w których spędzają czas dorośli i młodzież. Dzieci mają wówczas okazję do kontaktów z nimi i w ten sposób do uczenia się. W szkole Sudbury Valley młodzież uwielbia czytać małym dzieciom książki. Nie ma chyba nic bardziej wartościowego, jeśli chodzi o nabywanie szacunku dla słowa pisanego, niż gdy ktoś czyta małym dzieciom. Bez względu więc na to, czy ich rodzice czytają im książki, i tak czyta się im je regularnie. Zaaranżowanie takiej sytuacji jest znacznie lepszym sposobem nauki czytania niż musztra, która często ma miejsce w szkole.

Znam kobietę z Republiki Południowej Afryki, która zajmuje się problemem analfabetyzmu. Z jej doświadczenia wynika, że nawet gdy dzieci są przymuszone, by chodzić do szkoły, to i tak nie uczą się czytać. Aby więc temu zaradzić, założyła kluby czytelnicze, które spotykają się w soboty, gdzie starsze panie czytają małym dzieciom. Dzieci gromadzą się wokół nich, słuchają, zdarza się, że chcą odgrywać sceny z czytanych książek – i same zaczynają czytać. Wszystko to jest całkowicie dobrowolne. Dzieci to uwielbiają, a ich rodzice wspierają. W ten właśnie sposób powinniśmy dążyć do zmniejszania różnic w poziomie wykształcenia. Nie poprzez zmuszanie ludzi. To po prostu nie działa.

Dlaczego w takim razie rządy państw na całym świecie tak bardzo nalegają na obowiązkową szkołę?

Niektórzy uważają, że rządzącym bardziej zależy na tym, by wykształcić w ludziach posłuszeństwo, niż żeby rozwijać niezależne myślenie. Nie do końca się z tym zgadzam, nie mam aż tak cynicznego spojrzenia na działalność polityków.

W mojej ocenie ludzie, którzy popierają obowiązkową szkołę, są szczerze przekonani, że jest ona niezbędna dla normalnego rozwoju dziecka. Ale mylą się.

Wydaje mi się, że wynika to z tego, że nie przemyśleli tej kwestii dostatecznie głęboko. Powiedziałbym jednak, że jako społeczeństwo jesteśmy odpowiedzialni – można także uznać, że jest to odpowiedzialność rządu – za zapewnienie dzieciom okazji do uczenia się, dostępu do książek, do komputerów, do ekspertów. Okazja do uczenia się jest jednak czymś zupełnie innym niż przymus uczenia się. Dzieci skorzystają z okazji do nauki, gdy tylko będą miały taką możliwość.

A już kompletną pomyłka jest podejście, zgodnie z którym edukacja to rodzaj międzynarodowego wyścigu, w którym o sukcesie decydują wyniki międzynarodowych testów. Ludzie czytają je i widzą, że najlepiej wypada Azja Wschodnia, że Finlandia radzi sobie całkiem dobrze – i zaczynają myśleć: „Oho, musimy się postarać, żeby nasze dzieci nie zostały z tyłu”. Tymczasem wyniki tych testów nie są związane z czymkolwiek, co ma rzeczywiste znaczenie. Wyniki dzieci z USA są słabe, a przecież mamy więcej laureatów Nagrody Nobla na mieszkańca niż w jakimkolwiek innym państwie. Nawet w Azji zaczynają rozumieć, że warto zmniejszyć nacisk na testy w szkołach. Ostatnio ukazał się artykuł w „Wall Street Journal”, w którym pedagog z Chin stwierdzał, że będzie można poznać, że jakość edukacji w ich szkołach poprawiła się, gdy wyniki tych testów pójdą w dół. Bo to będzie oznaka, że dzieci mają okazję do kreatywności, do wykazywania własnej inicjatywy, do zdobywania umiejętności, które są ważne w prawdziwym świecie – zamiast jedynie dbać o to, jak wypadną w testach.

Wydaje mi się, że ludzie dopiero zaczynają się buntować. Zaczynają zdawać sobie sprawę, że stworzyliśmy dzieciom całkowicie nienaturalne środowisko do uczenia się. Dzieci nie powinny spędzać całych dni w klasach. Powinny odkrywać nowe rzeczy, bawić się, spędzać czas z innymi. Do takiego sposobu uczenia się zostały stworzone od strony biologicznej.

prof. Peter Gray – psycholog, autor książki „Free to Learn” oraz podręcznika akademickiego do psychologii. Wykładał w Boston College w Stanach Zjednoczonych. Jego zainteresowania obejmują m.in. zabawę dzieci, samodzielne uczenie się, psychologię ewolucyjną, psychologię rozwoju człowieka, psychologię wychowawczą oraz psychologię ogólną.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Marcin Gerwin
Marcin Gerwin
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i partycypacji
Specjalista ds. zrównoważonego rozwoju i demokracji deliberacyjnej. Z wykształcenia politolog, autor przewodnika po panelach obywatelskich oraz książki „Żywność przyjazna dla klimatu”. Współzałożyciel Sopockiej Inicjatywy Rozwojowej, publicysta Krytyki Politycznej.
Zamknij