Kraj

Stein: Zmieńmy przedszkola!

Dyskusja o przedszkolach toczy się wokół potrzeb rodziców, nie dzieci.

Joanna Tokarz-Härtig: Trwa dyskusja na temat zmian w ustawie o finansowaniu przedszkoli. Rodzice, zaskoczeni zmianami przedstawionymi 1 września, chcą powrotu zajęć dodatkowych, boją się obniżenia jakości przedszkoli i mówią wręcz o opóźnianiu rozwoju dzieci. Czy rodzice faktycznie maja powód do zmartwienia?

Agnieszka Stein: Myślę, że w tej debacie nikt nie postawił pytania, jakie są potrzeby rozwojowe dziecka w tym wieku. Cała dyskusja odbywa się w sferze potrzeb rodziców, przedszkola – co byśmy chcieli i co by się nam podobało – natomiast nikt nie interesuje się dzieckiem. Istnieje przekonanie, że żeby dziecko wychować, żeby dziecko się dobrze rozwijało, potrzebna jest tajemna wiedza, którą dysponują specjaliści. Już od rodziców najmłodszych dzieci można usłyszeć, że nie są w stanie odpowiednio dziecka wychować.

No właśnie, w dyskusji pojawiają się głosy zarówno rodziców, jak i kadry przedszkolnej. Wspólnie mówią, że zajęcia prowadzone z osobami mającymi do tego odpowiednie kierunkowe wykształcenie, przygotowanie i materiały, są niezbędne.

Powstał system, w którym zakres zajęć i ich program zaczęły kreować zewnętrzne firmy – więc mają w tej chwili zrozumiały interes, żeby swoją pozycję utrzymać. Nie zawsze są to osoby z wykształceniem pedagogicznym, a często pewnie mają de facto niższe kwalifikacje do pracy z dziećmi niż kadra zatrudniona w przedszkolu – mimo że potrafią na przykład tańczyć. Nie jest zatem powiedziane, że rodzice walczą o faktycznie najlepsze z możliwych dla ich dzieci rozwiązań.

We współczesnym myśleniu o rozwoju dziecka stawia się raczej na jego własne próby i poszukiwanie. Jeśli w sali będzie stała sztaluga, dzieci będą miały do dyspozycji gruby pędzel, farby, plastelinę, kawałki tektury – będzie to dla nich znacznie bardziej korzystne niż wyklejanie kółek na zawołanie.

W trakcie studiów pedagogicznych, przyszłe nauczycielki mają zajęcia, które dają podstawy do prowadzenia na przykład zajęć muzycznych.

Znam dzieci, które chodzą do tzw. leśnych przedszkoli, bardzo popularnych w Niemczech, ale też w Szwecji, Norwegii. Tam nie ma zajęć z rytmiki, rysowania czy garncarstwa.

Tak, dzieci spędzają czas na świeżym powietrzu, ważna jest ich własna inicjatywa, bawią się materiałami dostępnymi w lesie, na podwórku i wykorzystują je w twórczy sposób. Bardzo ważny w tym wieku jest aspekt socjalizacyjny, możliwość wyboru przez dziecko formy zabawy. W przedszkolach prowadzonych metodą Montessori dzieci przez trzy godziny dziennie mają czas na zabawę w sposób nieustrukturyzowany, same decydują o tematyce zajęć.

Z kolei w przedszkolach waldorfskich grupą zajmuje się jedna osoba, która prowadzi różnego rodzaju zajęcia, ale nie ma specjalisty od tańca, rysunku czy angielskiego. 

Tak, a co ciekawe w badaniach porównawczych między przedszkolami waldorfskimi, Montessori i klasycznymi, prace plastyczne dzieci z tych pierwszych okazały się najbardziej różnorodne, dzieci używały różnych form, kolorów, faktur.

Jednym z głównych celów wprowadzonej zmiany jest zlikwidowanie w przedszkolach podziału na dzieci pochodzące z bogatszych rodzin, które stać na zajęcia dodatkowe, i dzieci, których rodzice nie mogą sobie na to pozwolić. W myśl ustawy w zajęciach biorą udział wszyscy i ma je zapewnić przedszkole ze swojego budżetu.

Trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że rodzice nie chcą równości, chcą jak najlepiej dla swojego dziecka, więc argument równego dostępu ich nie przekona. Warto natomiast, żeby kadra przedszkolna miała odpowiednie merytoryczne argumenty.

Trzeba skupić się na faktycznej dyskusji o jakości przedszkoli. W wielu przedszkolach odpłatność była de facto obowiązkowa.

Tak było w przedszkolu mojego dziecka, nie było można odmówić udziału w zajęciach. Jeśli nawet rodzice nie widzieli potrzeby, żeby ich dzieci brały udział w lekcjach angielskiego, woleli się nie wychylać i nie stwarzać problemów.

Tymczasem mnóstwo energii idzie w krytykę szkoły czy ministerstwa. Petycja i akcje organizowane obecnie przez rodziców, ale także akcja „Ratujmy maluchy”, bronią wyobrażenia o najlepszej drodze rozwoju dziecka, zamiast przedstawiać konstruktywne postulaty i wywierać presję na faktyczną zmianę jakościową, a nie formalną.

Brakuje dyskusji. Konieczne są zmiany w sposobie, w jaki uczy się pedagogiki na wyższych uczelniach, tak aby program opierał się na aktualnej wiedzy w tej dziedzinie, a wykładowcy zapewniali studentom dostęp do najnowszych metod. Myślę, że jeśli rodzice czuliby, że mogą być partnerami w rozmowie, że rozumieją przekazywane im decyzje i mają one podłoże merytoryczne, dużo łatwiej byłoby budować pozytywny ruch na rzecz zmian. Tymczasem w systemie traktowani są tak, jak z kolei potem traktują swoje dzieci – nikt nie pyta ich o zdanie.

Agnieszka Stein ukończyła psychologię kliniczną na Uniwersytecie Warszawskim, Studium Przeciwdziałania Przemocy w Rodzinie i Studium Poradnictwa i Interwencji Kryzysowej, roczny, intensywny kurs NVC (Porozumienia bez Przemocy), a także Kurs I stopnia Terapii Skoncentrowanej na Rozwiązaniach. Autorka artykułów poświęconych wychowaniu, publikowanych m.in. w miesięczniku „Dziecko”. Współprowadzi stronę Dzikiedzieci.pl. Mama dziecka w wieku szkolnym. www.agnieszkastein.pl

Czytaj też:

Sadura: Czy rytmikę musi prowadzić mistrz tańca?

Leder: Ślepota klasy średniej

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij