Czytaj dalej

Kochanek

Dlaczego Julita miałaby uciec z dworca i pójść do jego ojca?

28.

– Przepraszam, była tu taka ruda dziewczyna w brązowej bluzce? Miała kupić krem do opalania i…

Nie było. Ani tu ani w sklepach obok. Nie widział jej dworcowy patrol policyjny, nie zasłabła w żadnej z ubikacji. Przysięgają, że nie widzieli takiej bezdomni, oni zawsze od razu przysięgają, bo nikt im nie chce wierzyć. Alek też może przysiąc. Że jeszcze pół godziny temu Julita całowała go w policzek. Jeszcze godzinę, dwie, trzy godziny temu…

– Niech się pan uspokoi. Może gdzieś poszła, odwiedzić rodzinę albo koleżankę? – posterunkowy wciąga go w rozmowę głuchego ze ślepym.
– Nie miała tu żadnej rodziny ani koleżanki… A zresztą gdyby nawet miała, to przecież byliśmy w drodze na lotnisko, mówiłem, lecimy… znaczy już nie lecimy, więc mieliśmy lecieć do Egiptu!
– Kobieta zmienną jest – żartuje posterunkowy. – Nie zna pan tej piosenki?

Idiota, myśli Alek, zaciskając palce na metalowym krzesełku. Idiota, pomyślałby Damian, przecież to nie piosenka, a słynna aria operowa z Rigoletta, La donna e mobile, para ra ra rara… Policja zainteresuje się Julitą, gdy miną dwadzieścia cztery godziny. Na razie dają jej, im, czas na ewentualne wyjaśnienie nieporozumienia, jak ujął to posterunkowy. Jakiego, kurwa, nieporozumienia?! W szpitalach odpowiadają od razu: nie było, nie przywieźli, nie ma. Alek na kilka podstawowych pytań też odpowiada sobie od razu. Rodzina? Koleżanki? Numery telefonów? Nie tylko tu, w Warszawie, w ogóle, gdziekolwiek… I prawie nic nie wie! Julita nie miała nawet komórki, choć już niemal wszyscy wokół mają. Na własną prośbę.

– Mój bobasku, pragnę cię żywego! – roześmiała się, gdy zaproponował, że jej kupi.

Tak czy owak, zamierzał sprezentować Julicie komórkę zaraz po powrocie z Egiptu. A teraz… Jej bobasek też pragnie jej żywej, choć to słowo nabrało nagle innego, strasznego znaczenia. Nie, to przecież niemożliwe. Psychopaci porywający i mordujący dziewczyny, jak ten z filmu, który na stacji benzynowej uśpił tę brunetkę chloroformem, a potem… Nie, to nie u nas, to w Ameryce! Oglądał film z Moniką, Jezu jak się bała! „Zniknięcie”, The Vanishing, przypomniałby mu Damian. Rutyna, ale kapitalna rola Jeffa Bridgesa, kołyszącego się w kroku świra z dobrotliwie przerażającym uśmiechem na twarzy. Uśpił i zamordował Sandrę Bullock.

Zniknięcie? Dobre sobie.

Małe piwo, przy jakim Alek usiadł po szóstym okrążeniu dworca, uderza mu do głowy jak leptosomatykowi, choć waży teraz niemal sto kilogramów. Nawet niezdrowe hamburgery i hotdogi poszły w mięśnie, które Julita tak bardzo lubi. W energię, jaką dla niej wykrzesał ze zmarniałego ciała i obolałej duszy. W radość życia, która w najbliższych dniach okaże się bardziej niezdrowa niż cały Makdonald zjedzony za jednym posiedzeniem. W radość życia, która okaże się chora jak dobrotliwy uśmiech Jeffa Bridgesa. Kelnerka zabiera pustą szklanę.

– Może być jeszcze jedno, duże… Halo, tato? Nie, nie, wszystko w porządku, tak tylko pytałem, czy może przyszła… Oczywiście, że tu jest… Nie, skądże, źle zrozumiałeś, źle słychać z tego Egiptu… Dbaj o siebie… Halo, Agnieszka? No, świetnie, nie, nic się nie stało, poszła obejrzeć plażę… Ja? Ja… też jestem na plaży! Sorry, pomyliłem numery. Nie martw się, gdy wrócimy, weźmie za ciebie wszystkie dyżury! Pa!

Dlaczego Julita miałaby uciec z dworca i pójść do jego ojca? Albo do swego sklepu z bielizną, z którego po wielkich trudach udało jej się wyrwać na cały tydzień? Telefon Bożeny milczy, lecz dlaczego, dlaczego Julita miałaby zostawić go z walizkami na trzy godziny przez odlotem samolotu i wrócić do nielubianego, sublokatorskiego mieszkania i wiecznie zrzędzącej Bożeny?

– Tak, może być jeszcze jedno…

Alek przesuwa w tę i nazad listę imion, nazwisk, telefonów. Nie ma już do kogo zadzwonić. Rodzina? Nie miała żadnej rodziny… Na liście brak jedynej osoby, do której mógłby się zwrócić. Łebskiego faceta, choć facecika, który na pewno powiedziałby mu coś, co by go uspokoiło, a przynajmniej wysłuchałby. Brak go na liście, bo nie wymienili komórek, lecz Alek wciąż ma w głowie numer stacjonarny, jak mógłby zapomnieć. Nie zadzwoni. Dawny, tamten Damian, doradziłby mu coś mądrego. Ten nowy, obcy jakiś, napastliwy, nie, do tego nie zadzwoni. I zresztą niby co uspokajającego mógłby mu powiedzieć? Może wręcz ucieszyłby się z takiego obrotu sprawy? Pedałek. No dobrze, przesadził wyzywając go od pedałów, ale został sprowokowany. Przyjaciel: człowiek, pozostający z kimś w bliskich, serdecznych stosunkach, żyjący z kim ś w przyjaźni, darzony zaufaniem. Słownikową regułę Alek mógłby odczytać na swą korzyść niczym dobry prawnik. Sporadyczny kontakt z Damianem, znów urwany na kilka miesięcy, ich podziemny, cichociemny strumień nie wyklucza przecież pozostawania w serdecznych stosunkach, życia w przyjaźni i darzenia zaufaniem. A jednak t e n Alek, w poczuciu, że oszalało wszystko wokół, nie pozostaje, nie żyje i nie darzy. Nie dostrzega, że bywają istotniejsze sprawy niż głupia awantura, którą w obecnej chwili należałoby zbagatelizować, po prostu dzwoniąc. Dopija piwo. Nie, nie ma przyjaciół!

Od jutra, gdy oficjalnie zgłosi na policji zaginięcie Julity i wróci do Białegostoku, będzie przewijał coś ważniejszego niż zapisane w telefonie imiona i nazwiska. Będzie przewijał wspólne godziny, dni, tygodnie, miesiące, w tę i we w tę, i znów. Najpierw, by nie zwariować na myśl, że ktoś jej coś zrobił, by z ojcem nie wygrażać papieżowi. Potem, by znaleźć odpowiedź na pytanie, kim właściwie jest. Była? Będzie chodził do tyłu, wyjmował jej z ust cukierki, śmiał się przed anegdotą i wyskakiwał z wanny, pełnej Julity w pianie, do której raz wskoczył nawet w ubraniu. Będzie chował język przed jej kształtnymi sutkami i zakładał spodnie, choć przecież je zdejmował. Prywatne śledztwo, znaczone strzępami gestów, słów, sytuacji zatrzymanych w stopklatkach pamięci, wprawi go w osłupienie.

(…)

64.

Łowcy skór? Gdy Damian spojrzał na tytuł w „Gazecie Wyborczej” pomyślał, że w nocy zmieniła się w „Gazetę z westernu”, a do ataku na Polskę szykują się jacyś Indianie. Była już „Jesień Czejenów”, więc dlaczego nie zima Siuksów, Apaczów lub Mohikanów? Na karuzeli, obok Winnetou i Koczisa zakręcił się Daniel Day Lewis, ostatni Mohikanin, wszyscy niby piękni lecz nie do końca, bo leptosomatycy. Alek usłyszał o łowcach od dyspozytorki zaraz po przyjściu na dyżur. I nawet na jego rzadko rozkręcanej, małej karuzeli też najpierw pojawili się Apacze. Przecież nie wpadłby na to, że Indianie są z Łodzi, miasta, nie canoe, a skóry faktycznie ludzkie, choć skalpów nie zrywali. Że chodzi o jego kolegów po fachu, którzy chorych wzywających pogotowie mordowali zastrzykami Pavulonu, by informacje o ciałach odsprzedawać sępom z zakładów pogrzebowych. I zaczęło się.

– Pilnuj go – nakazał mąż żonie w inteligenckim domu, gdy Alek pojawił się u ich staruszka ojca.
– Ale nie otrujesz mnie kochanieńki, prawda? – przymilała się babcia, która spadła z łóżka i złamała nogę.
– Nie wyglądasz pan na zabójcę – orzekł przytomnie prosty gość, gdy już przestał się bać, że za chwilę umrze z powodu nadciśnienia po przepiciu.

Wszyscy ratownicy medyczni nagle stali się mordercami. Scorsese mógłby nakręcić znacznie lepszy film, nie „Ciemną stronę miasta”, a całego kraju. Alek najpierw tłumaczył, że to tylko w Łodzi, że kilka, może kilkanaście osób, że to nonsens myśleć tak od razu o wszystkich ratownikach, lecz ludzie wiedzą swoje i nie wytłumaczysz, że nie jesteś wielbłądem. Pewnego dnia, a łódzka afera wciąż nabierała rozpędu, z westernu była już cała prasa, radio i telewizja, nie wytrzymał.

– Gdzie trzymasz ten Pavulon? Tu, w kieszeni? No, gdzie masz strzykawkę? – wystękała kobieta, niesiona do karetki.

Alek tak nagle rzucił nosze, że koledze, trzymającemu je z drugiej strony, same wypadły z rąk.

– Chcesz tu zdechnąć bez strzykawki? – krzyknął do przerażonej kobiety.

Skończyło się na naganie bez wpisania do akt. Kolega zeznał, że pacjentka sama jakoś tak… ześlizgnęła się. Lecz Alek ślizgał się dalej, nawet bez picia i ćpania czuł się jak filmowy Frank, nie mógł spać ani jeść. Już nikomu nic nie tłumaczył, udawał, że nie słyszy durnych uwag pacjentów, ani okrutnych, głupich dowcipnisiów, ani tych, dogadujących z najzwyklejszego strachu, co bardziej zrozumiałe i nie mniej okrutne. Jednak najgorsze miało dopiero nastąpić. Bo cóż z tego, że wiosną szum wokół łowców skór wreszcie przycichł, docinki niemal umilkły, skoro pozostały wymowne spojrzenia i nieoczyszczone powietrze, w którym Alek nadal czuł się jak kryminalista?

Oczywiście, że nie wszyscy ratownicy medyczni są mordercami, dość tej psychozy, no pójdźmy po rozum do głowy. Ale przecież wszyscy. Oczywiście, że w pół roku po jedenastym września już nie każdy Arab, Hindus czy inny szary jest terrorystą. Pójdźmy po rozum do głowy! Ale przecież każdy. Oczywiście, że nie wszyscy geje mają w szafach zestaw iście sylwestrowych szpilek, peruki na Violettę Villas i fioletowe body z koronkami, którym wdzięcznie ozdabiają pielęgnowany od środka wirusik AIDS. No pójdźmy po rozum do głowy! Lecz gdyby tak…

– Naprawdę jeszcze tego nie wiesz? – Damian patrzy na wykończonego przyjaciela, serwując mu terrorystyczno-gejowskie przykłady. – Jesteśmy tym, kim jesteśmy i tymi, za których nas biorą. I chyba tylko pomiędzy jest miejsce na trochę czystego powietrza.

Alek blado się uśmiecha. Wreszcie wpadł do Warszawy, wielka ucieczka na dzień. Usiadł z Damianem na ławce, nieoczyszczone powietrze na chwilę oczyszczone, choć Ogród Saski w środku zadymionego miasta. I przyjaźń czysta, w obliczu kwestii najważniejszych pozbawiona jakichkolwiek podtekstów. Damian nie ma zapachu, jego cera nie połyskuje ponętnie w wiosennym słońcu, choć połyskuje. Alek nie jest gladiatorem, niechby i wymizerowanym, emanującym siłą, ebonitem, przyciągającym leptosomatyczne opiłki, nie teraz.

– Jak ty to wszystko znosisz?

To nie Damian pyta Alka, to Alek pyta. Odczuł na własnej, niezłowionej skórze, czym jest napiętnowanie i właśnie sobie uświadomił, że ostatecznie jest w lepszej sytuacji. Może przecież zmienić zawód, a Damian zawsze pozostanie gejem.

– Ale co? Jak znoszę, że moja mama woli się po cichu martwić, czy się gdzieś nie zarażę hivem jak inni, no wiadomo kto, zamiast spytać, czy używam gumek? Ja właśnie tego nie znoszę! – chichocze Damian.

Alek nie drąży kwestii. Wobec nieszczęsnych gumek zrobiło się niebezpiecznie blisko do tego, o czym nie chce wiedzieć. Do tych chłopaków? Facetów? Do mężczyzn, z którymi Damian się zadawał i pewnie zadaje. Alek nazywa to dyskrecją, trudno żeby był zazdrosny, jeszcze czego, przecież nie będą już ze sobą… Zawsze tak myśli po dłuższej przerwie od chwili słabości.

– Spójrz – wyjmuje papiery, chętnie zmieniając temat. – Dostałem rozwód! Szybko, sprawnie, bez orzekania o winie. Monice przyznano Hektora, mnie Bogusię.

Damian otwiera teczkę z papierami, szarobłękitną jak włosy sędziny.

– Naprawdę nie chcą państwo wymieniać się dziećmi co jakiś czas? – spytała zaskoczona. – Dobrze powód zrozumiał? Będzie pan wychowywał córkę, a pańska była żona pańskiego syna? Tak ma być?
– Tak – oznajmił Alek.
– Tak – potwierdził spytany o to samo pełnomocnik Moniki, bo sama się nie stawiła.

Sędzina w swej długiej karierze niczego podobnego jeszcze nie orzekała. O co tu chodzi? Para kazirodczych pedofili, czy jak? Może by ich jakoś monitorować, kuratora dać? Ostatecznie nie dała, tak ją bolała głowa tego dnia, a jeszcze sześć rozpraw…

Damian zamyka teczkę.

– Serio? Była taka zdziwiona?
– Nie wiedziała, że Hektor to nie mój syn.
– Więc pewnie wzięła was za parę wyrafinowanych kazirodczych pedofilii! – rozśmieszony Damian aż klepie się po astenicznych udkach.

Jesteśmy kim jesteśmy i tymi, za których nas biorą. A do tego czasem, absurdalnie żartując, trafiamy w sedno.

Fragment książki Kochanek Jacka Melchiora, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

**Dziennik Opinii nr 177/2016 (1377)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij