Czytaj dalej

Człowiek ptak

Widziałem na łąkach tego nienormalnego Artura. Podchodził żurawie. Blisko dały mu podejść, musiał je skubany jakoś oswoić. 

Basia Żaczek miała jedenaścioro rodzeństwa, dziewięć sióstr i dwóch braci, wystarczająco dużo, żeby mogła znikać niezauważona, żeby do obiadu nikt jej nie szukał. Na dworze pachniało zawsze krowim łajnem, obora stała tuż obok domu i krowy przechodziły przez podwórko dwa razy dziennie, rano w drodze na pastwisko i późnym popołudniem, kiedy pełne i obrzmiałe wracały na wieczorne dojenie, stąpając gęsto i niezgrabnie, obijając otwartą bramę, w którą wciskały się wszystkie naraz, rycząc bezmyślnie i napierając na siebie lśniącymi, czarno-białymi bokami, wzbijając w górę tumany żółtego pyłu, który nie chciał opadać i wisiał w powietrzu aż do zmroku, zatrzymując w sobie spocony zapach zwierząt i amoniaku. Rano, kiedy Basia wstawała krów już nie było, brama stała zamknięta, kurz dawno opadł na suszące się pod domem pranie. Szła do kuchni posmarować kawałek chleba masłem. Nad okrągłym stole, zakrytym wytłaczaną w kwiaty ceratą, wisiał lep. Wielki, jasnobrązowy jęzor, pełen ruszających się, półmartwych much, które konały powoli, podczas gdy Basia stawiała czajnik na gaz. Nikt jej nie zaczepiał, nie pospieszał i nie zmuszał do pracy. Mogła pić spokojnie gęstą od cukru herbatę, odbijać szklanką brązowe, ciepłe kółka na ceracie, a potem rozmazywać po stole lepką wilgoć, wytyczać wskazującym palcem słodkie ścieżki, do których zlatywały osy.

Urodziła się osiem lat po bracie, który miał być ostatnim dzieckiem państwa Żaczków. Tak jak starsze siostry odziedziczyła po matce mocną, ciężką budowę, grube, solidne łydki i masywne uda, które z wiekiem miały się pokryć gruzełkami błękitno-fioletowych żylaków. Tak jak one mogłaby pracować w lecie, kiedy zamykano szkołę, pomagać przy żniwach, pielić ziemniaki w polu, ale była najmłodsza, była pod ochroną i nie musiała śpieszyć się jak tamci, tylko w koszuli nocnej, na bosaka, przechodziła sztywno przez próg i siadała na pomalowanej olejną farbą ławce, czekała. Duży, solidny, poniemiecki dom, piętrowy, o podwójnych, zaokrąglonych u góry oknach i spadzistym dachu stał w samym środku wsi, tuż przy szosie, na ostrym zakręcie tak, że samochody i przechodnie pojawiali się tylko na chwilę, można ich było zobaczyć wyłaniających się nagle zza obory i niknących po chwili za rogiem ogrodzenia. Basia czekała w napięciu, zaciskając wargi, nie spuszczając wzroku z bramy. Co parę sekund, jednostajnym, zawsze identycznym ruchem zgarniała włosy, odsłaniając drobną, szczurzą twarzyczkę o rozszerzonych oczach. Skręcała włosy w węzełek na karku i opuszczała rękę, pozwalając im rozsypać się natychmiast po plecach i policzkach i znowu zgarniała je systematycznie, raz po raz przesuwając dłonią po czole, ruchem pełnym zmęczenia, niepodobnym do małej dziewczynki, tak, jakby poświęcała się porządkowaniu fryzury z apatyczną rezygnacją starej kobiety, przyzwyczajonej do bezcelowości codziennych wysiłków. Basia nie była świadoma tego, że powtarza gesty matki i starszych sióstr, że nauczyła się wzdychać ciężko siadając, chodzić powoli szanując każdy krok, nie marnując energii pochylać się statecznie, podpierając ręką plecy. Nie obchodziło jej zresztą jak wygląda, ani jak się porusza, chciała tylko żeby przyszedł. Wiedziała, że przyjdzie, zawsze przychodził.

I w końcu był tam. Szedł ulicą w tym swoim szarym garniturze, który dostał kiedyś od księdza i którego nie zdejmował nigdy, nawet w porze największych upałów, kiedy zakładał marynarkę wprost na gołe ciało. Szedł dziwnym, pełnym zachwiań i niekontrolowanych, gwałtownych ruchów krokiem. Stawiał długie nogi sztywno, jakby były pozbawione stawów, drewniane protezy. Wymachiwał chudymi rękami. Głowę przekrzywiał zawsze na jedną stronę, a osadzone blisko siebie oczy biegały niespokojnie, kreśląc nierówne linie pomiędzy niebem, a kominami domów. Nigdy nie patrzył w dół, może nie mógł opuścić głowy, a może nie chciał po prostu przyglądać się swoim roztańczonym długim stopom, które go nie słuchały i ciągle zbaczały raz w lewo, raz w prawo, zamiast trzymać się prostej. Wyglądał jak przerażony dziki ptak, którego ktoś złapał i uwięził, i który bije powietrze skrzydłami w bezradnym wysiłku, próbując się uwolnić i przelecieć przez kraty klatki. Basia patrzyła w skupieniu jak chybocze się i podskakuje niezgrabnie po drugiej stronie ulicy, na tle cętkowanego cieniami lip cmentarnego muru, jak potyka się o własne nogi, zatrzymuje, zawisa nad krawężnikiem tuż przy szosie i znowu powraca do serii ptasich podskoków, aż w końcu znika za zakrętem. Wstała powoli i weszła do domu, miała jeszcze dziesięć minut, żeby się ubrać i włożyć buty, zanim tamten wyjdzie ze sklepu.

Wracał, zobaczyła jak wychodził zza zakrętu. Mogła teraz pobiec szybko przez ulicę i dalej, piaszczystą, źle ubitą drogą, która pięła się przez chwilę w górę, prostopadle do szosy, a potem, zaraz za pocztą skręcała prawo i jeszcze wyżej, aż na leżący za wsią wał przeciwpowodziowy. Wbiegła na wzniesienie, szybko, szybko, łapiąc dla równowagi twarde, plastikowe w dotyku gałązki żarnowca, szarpiąc je gwałtownie i osypując na ziemię drobne, jaskrawożółte kwiatki. Stanęła na szczycie i spojrzała w dół na wieś, niecałe dwieście domów, nowych, betonowych sześcianów, i starszych chat, ze spadzistymi dachami, na ogrodzone drewnianymi płotami, wyszczypane przez kaczki kwadraty podwórek, cętkowane białymi kreskami bielonych drzew owocowych, błotniste, upstrzone ptasim łajnem obejścia, każde z drewnianą ławeczką i uwiązanym do budy psem, po jednym na dom, sprawiedliwie, na brązowo-złote o tej porze roku pola opadające łagodnie w dół, za ostatnimi zabudowaniami, aż do granatowo-zielonej linia lasu na horyzoncie. Niebieska, niepokojąco wyraźna pręga szosy przecinała wieś na pół ostrą granicą, a na niej dygotał i chwiał się szary człowieczek w rozpaczliwym, chaotycznym tańcu, pełnym absurdalnych podskoków i wzdrygnięć. Mogła odetchnąć i iść dalej spokojnie. Wspinając się na wał wyprzedziła go zdecydowanie, wiedziała, że ich drogi zejdą się tuż przy jeziorze, niedaleko krzyża, zaraz za wybrukowanym kocimi łbami jarem i leszczynowym zagajnikiem. Poczeka tam na niego, jak co dzień. Usiądzie na kamieniu, tuż za krzyżem, podciągnie nogi pod brodę i zaciśnie ręce na kolanach, powstrzymując z całych sił chęć ucieczki, kiedy będzie ją mijał, kiedy kuśtykając i kręcąc głową przejdzie tuż obok, bełkocząc do siebie pozbawione sensu słowa, patrząc na nią tym swoim niespokojnym ptasim wzrokiem, ale jej nie widząc, chociaż każdego dnia starała się usiąść trochę bliżej. Boi się, myślała. Trzeba go oswoić, to długo trawa. Szła powoli, zarośniętą ścieżką wśród chwastów i dojrzewających krzaków jeżyn. Przesunęła dłonią po wysokich źdźbłach traw, a potem zerwała i roztarła w dłoni kawałek piołunu i nie spuszczając uważnego wzroku z odległej figurki na szosie, pochyliła głowę, żeby poczuć gorzki zapach pierzastych liści.

ZBO-CZE-NIEC, zboczeniec, tak krzyczały za nim inne dzieci, zboczeniec, albo down. Dorośli już nie krzyczeli, nawet przestali rozmawiać o nim i o tej dwójce staruszków, która go tu przywiozła siedem lat temu, przyzwyczaili się, pogodzili z tym, że przechodził codziennie przez wieś i tylko ci, co stali pod sklepem, rozstępowali się przed nim niechętnie, w ponurym milczeniu i czasem któryś z mężczyzn rzucił przekleństwo na jego widok, albo pluł na ziemię i odwracał się pogardliwie. Kobiety przestały plotkować i zwoływać zebrania, odkąd ksiądz zadecydował, że oni tu zostaną, że będą mogli wybudować sobie tę chatkę, do której nikt się nigdy nie zbliżał, daleko za wsią, wśród drzew, tak żeby nie było jej widać, żeby nikt nie musiał się wstydzić, że oni tu mieszkają. Powiedział, że wypędzanie ich byłoby obrazą Boga, chociaż przecież wszyscy doskonale wiedzieli, że obrazą Boga było to, że oni chodzili po ziemi, że dotarli aż nad jezioro w swoim wieloletnim marszu wzdłuż rzeki, bo wcześniej żadna wieś nie chciała się zgodzić na to, żeby zostali, a ich historia wyprzedziła ich o wiele kilometrów i dlatego, kiedy docierali do kolejnych miejscowości, ciągnąc za sobą taczki z tymi brudnymi węzełkami i tekturowymi pudłami, pełnymi śmieci, zastawali zawsze milczących, upartych mężczyzn przy pierwszych zabudowaniach, a za nimi tłum rozkrzyczanych kobiet i musieli iść dalej, zatrzymując się tylko na chwilę, na parę tygodni najwyżej, jeżeli w ogóle pozwolono im zostać. Usiadła na brzegu parowu porośniętego trawą. Kiedy tamci dotarli do wsi była bardzo mała, więc nie zostały jej w pamięci burzliwe zebrania mieszkańców, krzyki kobiet i przekleństwa mężczyzn, ani ten dzień, kiedy ksiądz w końcu wyszedł z plebani, przeszedł wieczorem, oświetloną żółtymi latarniami ulicą, aż do jednopiętrowego budynku szkolnego, żeby potem wejść z trzaskiem do wyłożonej boazerią świetlicy i popatrzeć w ich zaskoczone, odwrócone ku drzwiom twarze.

– Dosyć – powiedział wtedy. – Wystarczy.

I posłuchali go, rozeszli się do domów, pojedynczo albo parami, mijając go, kiedy stał cały czasy w otwartych drzwiach, aż do momentu, kiedy jako ostatni wyszedł ze świetlicy Łukasz Wojda, który był zakrystianinem i z którym wrócił potem do domu, tą samą drogą, wysadzaną latarniami i kwitnącymi drzewami dzikich morw. Więc nie wiedziała o nich zupełnie nic, bo tamtej nocy spała już dawno w swoim drewnianym, dziecinnym łóżeczku, tuż obok starszej siostry, która została w domu, żeby jej pilnować.

Historii związanych z wsią, nikt nie musiał opowiadać, żeby wiedzieli o nich wszyscy, od najmłodszych dzieci począwszy, tych, które nie mogły jeszcze bawić się same i brudne i znudzone siadywały grzebiąc patykami w piasku przed domami, albo goniły syczące gęsi i ogłupiałe kury wzdłuż drucianych siatek, za którymi zamykano ptaki, aż do głuchej, garbatej pani Katarzyny, która co niedziele wystawała w kościelnej bramie, zawinięta w wełnianą chustę, podparta na lasce, zwisająca nad różańcem, którego niebieskie, plastikowe paciorki przesuwała w powykręcanych, brązowych od ziemi palcach. Basia wiedziała po prostu, chociaż nie pamiętała, żeby ktokolwiek opowiadał jej kiedyś, żeby matka, albo siostry wyjaśniły, co to znaczy zboczeniec, albo down, wiedziała, że człowiek-ptak urodził się ze związku dwojga ludzi, którzy nie powinni, nie mogli mieć dzieci, nie dlatego, że mieli już innych mężów, albo żony, bo przecież pani Ryłko rozwiodła się i wyszła drugi raz za mąż, a potem urodziła jeszcze trójkę zupełnie zdrowych chłopców, a Agnieszka ze starego PGR-u w ogóle nie miała męża, a jej mała córeczka nie przypominała pisklęcia, była różowa, gruba i całkowicie ludzka. Tamta dwójka mieszkających nad jeziorem staruszków nie mogła zostać małżeństwem, ponieważ dużo wcześniej, od samego początku, związana była innym rodzajem więzów, więzów, których nie można było zmienić ani zerwać, a ze związku brata i siostry nie rodzą się dzieci, tylko ludzie-ptaki, uwięzieni na ziemi, niedoskonali, pozbawieni skrzydeł i rozumu nieszczęśnicy.

Spóźniła się, kiedy wybiegła z parowu, już go nie zobaczyła, minął krzyż i znikną wśród martwych kikutów sosen, które zgniły i obumarły, bo przez ostatnie lata rzeka wylewała każdej wiosny i topiła ich korzenie w brudnej, mętnej wodzie, stojącej aż do początków czerwca, kiedy słońce było już na tyle silne, żeby ją wysuszyć. Powinna się zatrzymać, tuż przed biało-burymi, pozbawionymi liści pniami. Nikt ze wsi nie chodził tędy. Ich świat kończył się, urywał nagle przy drewnianym krzyżu, za nim ciągnęła się niedozwolona, obca strefa, aż do pomostu i łąki należącej do Żaczków, jakiś kilometr dalej. Tymczasem szła przed siebie jak zahipnotyzowana, błotnistą dróżką, wśród trzcin i kęp ostrych, ciemnozielonych traw o brązowiejących brzegach, poprzez niewielkie, płytkie kałuże, aż do wysypanej żwirem dróżki, w dębowym zagajniku. Chatka stała na pozbawionej trawy polance i nie była to nawet chatka, tylko barak raczej, zbudowany z blachy falistej, kawałków skradzionych na polach płotów i tektury, kryty papą z otworem zasuwanym kawałkiem foli zamiast drzwi i ciemnym, wyciętym w blasze oknem. Podchodziła coraz bliżej, ignorując kury, które gdacząc z oburzenia odskakiwały jej spod nóg, a potem wyciągnęła rękę i odsłoniła folię. Ze środka buchną zapach ciepłej zgnilizny i mokrego pierza. Coś zakotłowało się gwałtownie w ciemności, a potem duży, brunatny ptak przefruną nisko nad ziemią, tuż obok jej nóg i poderwał się w górę. Dwa, ciemnoszare, bezkształtne worki poruszyły się niespokojnie na ułożonym ze szmat barłogu. To oni, pomyślała Basia. To ci staruszkowie. Ale gdzie on się podziewa?

Opuściła rękę. Odchodząc usłyszała jeszcze nerwowe szepty i pochrząkiwania z głębi chatki. Minęła blaszaną balię, stos zebranych na opał gałęzi i porzucone drzwi od małego fiata, z rozbitą szybą i rdzewiejącymi zawiasami. Siedział tam w kucki, tuż przy zwalonym, zarośniętym mchem pniu, w swoim szarym garniturze i skórzanych, czarnych butach, grzebał w błocie razem z kurami, rozgarniał długimi, spiczastymi palcami patyki, przewracał grudki ziemi w poszukiwaniu robaków, a potem podniósł głowę i po raz pierwszy ją zobaczył. Zastygł w bezruchu, a potem odskoczył w tył bulgocząc i skrzecząc, i pewno zniknął w chaszczach porastających brzeg jeziora, ale Basia już tego nie wiedziała, bo biegła pędem w stronę przegniłych sosen i dalej aż do krzyża, na wał przeciwpożarowy i do poczty. Wróciła do domu o zmierzchu i weszła już zupełnie spokojna, do pełnej kobiet kuchni, w krąg ich postękiwań i narzekań, zapachu potu i gotowanej kapusty, gdzie nad stołem wisiał lep z martwymi muchami, a matka ściskała między grubymi udami garnek z wodą, do którego siostry wrzucały obrane na kolację kartofle. Nic się przecież nie stało, pomyślała. Po prostu zmienił się, staje się coraz bardziej ptasi, to normalne, nie trzeba było się tak bać. Usiadła i podparła głowę na rękach.

– Gdzie byłaś? – spytała bez większego zainteresowania jedna z sióstr.

– Zjedz szybko kolację i kładź się, jutro wstajesz wcześnie, dosyć tego lenistwa, pojedziesz z nami w pole. Idą deszcze, każda para rąk się przyda.

Basia wstała nie śpiesząc się. Lunatycznym, powolnym krokiem przeszła przez kuchnię, przesuwając po drodze ręką po każdym napotkanym przedmiocie, aż w końcu dotarła do drzwi sypialni. I tak jej nie obudzą, zapomną jutro, jak zawsze. Kiedy kładła się spać usłyszała, że ojciec wraca od krów.

– Widziałem na łąkach tego nienormalnego Artura – powiedział. – Podchodził żurawie. Blisko dały mu podejść, musiał je skubany jakoś oswoić.

Tej jesieni, pomyślała zasypiając. Już tej jesieni z nimi odleci. 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Kaja Malanowska
Kaja Malanowska
Pisarka
Z wykształcenia biolożka, napisała doktorat z genetyki bakterii na University of Illinois at Urbana-Champaign. Felietonistka „Krytyki Politycznej”. Zadebiutowała powieścią "Drobne szaleństwa dnia codziennego" (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2010), która przyniosła jej uznanie krytyki i nominację do Gwarancji Kultury – nagrody TVP Kultura. Autorka książek "Imigracje" i "Patrz na mnie Klaro!".
Zamknij