Czytaj dalej

Widziałem ją tej nocy

„Honor oficera, dorzucił. Ty wiesz, co to jest honor oficera”. Fragment książki Drago Jančara.

Veronika Zarnik, młoda mężatka z porządnej mieszczańskiej rodziny, żywiołowa i beztroska, nie zważała na konwenanse i szła zawsze za głosem serca. Czasem samolubna, ale nigdy bezduszna, przyciągała jak magnes. Żyła w niespokojnych czasach. Pewnego dnia po prostu zniknęła w odmętach historii.

O jej życiu i tajemniczym zaginięciu mówi pięć osób: to pięć opowieści, pięć perspektyw, które składają się na jedną historię, piękną, poruszającą, tragiczną, z burzliwymi dziejami wojennej Słowenii w tle.

Za Widziałem ją tej nocy Drago Jančar, jeden z najwybitniejszych współczesnych słoweńskich pisarzy, otrzymał Nagrodę „Kresnik” za najlepszą powieść 2010 roku.

 

***

Widziałem ją tej nocy, jakby była żywa. Szła przez środek baraku, między pryczami, na których spokojnie spali moi towarzysze. Zatrzymała się obok mojego posłania, przez chwilę wpatrywała się we mnie zamyślonym, trochę nieobecnym wzrokiem, jak zawsze, kiedy nie mogła spać i snuła się po naszym mariborskim mieszkaniu, postała moment przy oknie, przysiadła na pryczy i znów podeszła do okna. Co się dzieje, Stevo? spytała. Ty też nie możesz zasnąć?

 

Jej głos był cichy, głęboki, prawie jak głos mężczyzny, wydawał się przytłumiony i nieobecny jak jej spojrzenie. Zdziwiłem się, bo przecież go znałem, to był jej głos, na pewno ten, który z czasem zgubił się gdzieś bardzo daleko. W każdej chwili bez trudu mogłem przywołać jej postać, jej oczy, włosy, usta, tak, nawet ciało, zmęczone obok mnie, ale nie mogłem usłyszeć jej głosu. Kiedy długo nie widzi się jakiejś osoby, najpierw znika jej głos, zapominamy, jak brzmi, jaką miał barwę i natężenie. Bardzo długo jej nie widziałem, jak długo? Co najmniej siedem lat. Ciarki przeszły mi po grzbiecie. Była ostatnia noc maja, powoli kończyła się wiosna strasznego roku czterdziestego piątego, i chociaż na dworze było ciepło, a w baraku panował zaduch rozgrzanych, spoconych ciał śpiących mężczyzn, na tę myśl poczułem zimny dreszcz. Siedem lat. „Gdy siedem długich, długich lat minie, znów chłopiec będzie przy swej dziewczynie”, śpiewała kiedyś moja Veronika. Bardzo lubiła tę słoweńską piosenkę ludową i nuciła ją, kiedy była smutna, z tym samym nieobecnym spojrzeniem, jakim patrzyła na mnie tej nocy. „I tylko dobry Bóg wie to w niebie, kiedy minie lat siedem bez ciebie”. Chciałem powiedzieć: dobrze, że przyszłaś, chociaż dopiero po siedmiu latach, Vranac cały czas jest ze mną, chciałem powiedzieć: jeśli masz ochotę go zobaczyć, jest tam, za ogrodzeniem, razem z końmi innych oficerów, miewa się całkiem nieźle, może biegać po łące, nie musi stać w stajni, ma dobre towarzystwo, choć brakuje mu twojej ręki… tak jak mnie, chciałem powiedzieć, ale głos uwiązł mi w gardle i zamiast słów, które chciałem powiedzieć, z moich ust wydobywały się tylko jakieś niewyraźne, chrapliwe dźwięki. Myślałem, że mieszkasz w zamku u podnóża gór, chciałem powiedzieć, a czy jeździsz tam trochę konno? Wyciągnąłem rękę, żeby dotknąć jej włosów, ale się odsunęła, pójdę już, wyszeptała, przecież wiesz, Stevo, że nie mogę zostać.

 

Wiedziałem, że nie może, jak nie mogła zostać siedem lat temu, kiedy na zawsze odeszła z naszego mariborskiego mieszkania. Skoro nie mogła zostać tam, jak mogłaby zostać tutaj, w baraku obozu jenieckiego, wśród śpiących oficerów królewskiego wojska, nad którymi czuwa wisząca na ścianie przy drzwiach fotografia młodego króla w mundurze porucznika gwardii, z ręką na szabli, fotografia króla, który został bez królestwa, wśród swoich wiernych żołnierzy, którzy zostali bez ojczyzny. Gdzieś głośno zarżał koń, przysiągłbym, że to Vranac, może do niego też zaszła, jak wtedy, gdy odchodziła na zawsze, może zarżał z radości, kiedy poczuł ją obok siebie, kiedy położyła dłoń na jego nozdrzach – jak to robiła w dawnych czasach – i powiedziała: Vranac, zaraz cię osiodłam.

 

To wszystko działo się w nocy, teraz jest ranek i żołnierze w całym obozie szykują się na poranny apel, żeby oddać hołd fladze. Wciąż jeszcze co rano wciągamy flagę na maszt, wojsko bez broni, przy bramie angielscy żołnierze przestępują z nogi na nogę i ze znudzeniem obserwują poranną krzątaninę rozbrojonych żołnierzy armii królewskiej, którzy wychodzą z namiotów, oficerów ulokowanych w barakach, cały czas gotowych do przejścia przez słoweńskie góry i do walki w głębi kraju, w mrocznych lasach Bośni, gdzie według docierających do nas komunikatów rosną w siłę oddziały walczące z komunistyczną władzą. A ja patrzę na swoją twarz w lustrze i wiem, że nie ma już niczego, nie ma Veroniki, nie ma króla, nie ma Jugosławii, świat rozpadł się na kawałki jak to popękane lustro, z którego spoglądają na mnie fragmenty mojej nieogolonej twarzy. Nie chce mi się namydlić i ogolić, zapiąć pasa, doprowadzić się do porządku i pójść na plac apelowy, patrzę w tę twarz, nad którą tej nocy pochyliła się Veronika, i zadaję sobie pytanie, czy mogła mnie rozpoznać.

 

Czy to wciąż jestem ja, Stevan Radovanović, major, dowódca szwadronu pierwszej brygady, dawniej kapitan Drawskiej Dywizji, którego w Mariborze zostawiła żona, z czego żołnierze śmiali się za jego plecami.

 

Teraz nikt z niego nie drwi, nikt z nikogo się nie śmieje, bo nikomu nie jest do śmiechu, teraz wszyscy są godni litości, rozbita armia, którą przepędziły z ojczyzny nieznające się na uzbrojeniu i taktyce komunistyczne dzikusy, czy to wciąż moja twarz, te oczy, ten nos, policzki, poprzecinane rysami posklejanego lustra, które wisi na ścianie umywalni w baraku? Oczy podkrążone od nieprzespanych nocy wyglądają jak dwa sińce, siwe pasma włosów na skroniach, rozszarpane wargi i czarna dziura w rzędzie pożółkłych zębów. W tej dziurze był ząb, jeszcze miesiąc temu, kiedy w ścianę wiejskiej chaty trafił pocisk wystrzelony gdzieś w górach nad Idriją i odłamek kamienia albo żelaza trafił mnie prosto w usta, w jednej chwili zalałem się krwią, ale gdy doszedłem do siebie i starłem krew, okazało się, chwała Bogu, że straciłem tylko przedni ząb, wargi miałem porządnie poranione, teraz są jedynie popękane, no więc straciłem tylko przedni ząb, gdzieś niedaleko włoskiej granicy, kiedy wycofywaliśmy się w jej kierunku, żeby zgodnie z rozkazem się przegrupować i zgodnie z rozkazem ponownie przystąpić do ataku, potem jednak, koło miejscowości Palmanova, musieliśmy się poddać Anglikom. Nie mieliśmy wyboru, choć wiedzieliśmy, że są naszymi sojusznikami i że wspólnie zaatakujemy komunistów. Jeszcze przez kilka dni nosiliśmy broń, później kazano nam ją oddać, czyli pozwolić, żeby angielscy żołnierze haniebnie nas rozbroili; oficerom honorowo pozostawili pistolety bez amunicji, lecz parę dni temu zabrali i to, ostatnią oznakę godności, nie jesteśmy już wojskiem, to koniec, finis Królestwa Jugosławii, koniec świata.

 

Przed siedmiu laty, kiedy Veronika wyjechała z Mariboru, pomyślałem pierwszy raz, że dla mnie to jest koniec świata. Teraz jednak widzę, że był to tylko mały osobisty dramat, życie toczyło się dalej, wojsko, do którego należałem ciałem i duszą, wciąż istniało, jego porządek i dyscyplina, jego sławna artyleria, konnica i piechota, wszystkie formacje otoczone chwałą bitew nad Kolubarą i pod górą Cer*, byliśmy spadkobiercami i dziedzicami serbskiego zwycięstwa, jednego z największych w historii Europy, szanowano nas, oficerów, i uwielbiano, świat wciąż był cały, a życie mimo odejścia Veroniki nadal miało sens. Koszary, manewry, wypełnianie obowiązków, pod tym wszystkim kryją się prywatne smutki, lecz zarazem człowiek czuje, że obrona ojczyzny to zaszczyt, ma poczucie posłannictwa, a osobista strata musi się temu podporządkować. Byłem wzorowym oficerem, muszę to przyznać, w akademii egzaminy ogólne i specjalistyczne zdałem z wyróżnieniem, podczas wszystkich manewrów, które w tamtych latach odbywały się coraz częściej, mój oddział zbierał pochwały.

 

Wiosną roku trzydziestego siódmego mój szwadron przeniesiono z Niszu do Lublany. Jeśli dobrze zrozumiałem, chodziło o taktyczne wzmocnienie Drawskiej Dywizji, która na skutek wydarzeń politycznych w Niemczech stawała się główną siłą obronną północnej i zachodniej granicy królestwa. Szybko się tam odnalazłem, jak zresztą wszędzie do tej pory. Życie żołnierza to nie miasto, w którym przez jakiś czas musi żyć, tylko koszary, plac manewrowy, jednostka, moim życiem było wojsko, no i konie. Byłem, to też muszę powiedzieć, najlepszym jeźdźcem w oddziale, który pozostawał pod moimi rozkazami. To ważne, czy dowódca wydaje rozkazy z kancelarii, czy w czasie manewrów z jakiegoś pojazdu terenowego; dowódca, który jedzie konno na czele oddziału, jest kimś zupełnie innym. Od swoich żołnierzy wymagałem tego, czego od siebie: bezustannych ćwiczeń na placu manewrowym, zwinności i zręczności, troski o konie, pilnowania, żeby były czyste i miały świeżą wodę. Zgrzebło w ręku było dla mnie równie ważne jak wyciągnięta szabla, z którą rusza się do ataku, albo jak karabin, który trzeba umieć zdjąć z ramienia i zarepetować także w czasie jazdy. Kawaleria to w armii najszlachetniejsza formacja. Kawaleria pluje na piechotę, mawiał major Ilić, kiedy był w dobrym humorze. A kiedy był w dobrym humorze i mówił, że kawaleria pluje na piechotę, zawsze znalazł się ktoś, kto dodawał: może też na nią szczać… Dopisywał nam humor, byliśmy dumni jak polscy ułani, najdzielniejsza lekka kawaleria, jaką zna świat. Poza tym kochałem konie, pierwszy raz dosiadłem konia, gdy miałem siedem lat; mój ojciec handlował końmi, od dzieciństwa dbałem o nie i rozmawiałem z nimi, więc nie przypadkiem znalazłem się potem w kawalerii. I nie przypadkiem, tak myślę, razem z nią, z kawalerią, znalazłem się w Lublanie.

 

Tam spotkałem Veronikę.

 

Doprowadził do tego jej mąż. A z jej mężem zetknął mnie mój dowódca major Ilić. Dokładnie pamiętam to letnie przedpołudnie: było gorąco, w koszuli z podwiniętymi rękawami nadzorowałem na placu manewrowym zawracanie w miejscu. Później pozwoliłem rekrutom chodzić stępa w kręgu. Gdy ćwiczenia dobiegały końca, żołnierze, popuściwszy cugli, powoli ruszyli do stajni. Przypomniałem im, żeby wilgotne miejsca na końskim grzbiecie, zwłaszcza pod siodłem, przemyli czystą wodą. Potem zgrzebło, jasne? Nigdy nie zapomniałem wydać tego rozkazu, wiedziałem, że są leniwi, wszyscy rekruci to lenie, odstawiliby konie do stajni, a sami powlekli się na pobliską łąkę albo w cień obok budynku, poleżeć choćby na kupie gnoju, gdziekolwiek. Chciałem im jeszcze wyjaśnić po raz kolejny, dlaczego pielęgnacja konia jest tak ważna, kiedy zjawił się kurier, zasalutował i oświadczył, że major Ilić wzywa mnie do sztabu.

 

Major spytał z powagą w głosie, czy jestem gotów podjąć się specjalnego zadania. Zawsze byłem gotów wykonać każde polecenie. Żona jego przyjaciela, młoda dama z miejscowych wyższych sfer, dostała w prezencie angielskiego hackneya i chciałaby się nauczyć jeździć konno. Spostrzegłem, że ordynans i pisarz, którzy patrzyli na mnie uważnie, z trudem powstrzymują śmiech. Zamiast zasuwać z głupimi rekrutami, powiedział major Ilić, przez jakiś czas będziesz uczył jazdy konnej. Nie miałem nic przeciwko zajmowaniu się głupimi rekrutami, którzy w końcu, pod moją komendą, prawie wszyscy przeobrażali się w doskonałych jeźdźców, a niedobrze mi się robiło na myśl, że będę musiał uczyć jazdy jakąś rozpieszczoną, bogatą młodą damę, zdałem przecież z wyróżnieniem wszystkie ogólne i specjalistyczne egzaminy w akademii po to, by służyć królowi i ojczyźnie. W ten sposób też można służyć królowi i ojczyźnie, stwierdził Ilić, jakby czytał w moich myślach, zresztą to tylko dwa miesiące, podczas jesiennych manewrów znów będziesz dowodził szwadronem. Powiedziałem, że jestem do dyspozycji, cóż innego może powiedzieć żołnierz. A potem Ilić długo patrzył mi w oczy. Stevan, odezwał się po chwili ojcowskim tonem, jakby wysyłał mnie w wir bitwy, weź to sobie do serca.

 

Honor oficera, dorzucił. Ty wiesz, co to jest honor oficera.

 

Rozumiałem, o co mu chodzi. Że damie trzeba okazać należny szacunek. Wiem, powiedziałem. No to wszystko w porządku, zaśmiał się major Ilić. A ordynans, widząc, że skończyła się oficjalna część rozmowy i major jest w dobrym humorze, dodał: uważaj, żeby nie ugryzł cię jej aligator. Roześmiali się wszyscy trzej. Jaki aligator? Zobaczysz, odparł Ilić, spocznij, możesz odejść.

 

Zanim zacząłem wypełniać zadanie specjalne, czyli w szczególny sposób służyć królowi i ojczyźnie, musiałem się spotkać z mężem mojej przyszłej uczennicy. Umówiliśmy się w kawiarni Union, mógłby zaprosić mnie do domu, powiedział, ale najpierw chciał porozmawiać ze mną w cztery oczy. Był szczupły, wysoki, miał jasne gładko zaczesane włosy; w modnym garniturze, jak z żurnala dla angielskich dandysów, wyglądał nienagannie. Ja miałem na sobie mundur, a choć wówczas mundury wszędzie budziły uznanie i podziw, czułem się przy nim trochę niezręcznie. Elegancki mężczyzna w białym garniturze i białych butach najwyraźniej przywykł do tego, że wywiera na ludziach wyjątkowe wrażenie. Przyjechał dużym samochodem, wypiliśmy po kieliszku koniaku, zapewnił, że za lekcje jazdy otrzymam godziwe wynagrodzenie. Oczywiście się nie zgodziłem, dostałem rozkaz, polecenie służbowe. Zaśmiał się, ach, ten major Ilić, dla niego każda sprawa ma charakter służbowy. Nie był zbyt rozmowny, jednym tchem wyrzucił z siebie wszystko, co miał do powiedzenia: najpierw będziemy ćwiczyć na hipodromie w miejscowości, która nazywa się Štepanja vas, potem byłoby dobrze, gdybyśmy jak najszybciej zaczęli jeździć po okolicznych lasach i łąkach, Veronika bardzo tego pragnie, powiedział, ja też dołączę do was, kiedy sprawy zajdą tak daleko, że Veronika poczuje się pewniej w siodle. Prosił mnie, bym zważał na jej bezpieczeństwo, czasem zachowuje się dość nieprzewidywalnie, pewnie od razu zechce nauczyć się wszystkiego. Chciałem pana poznać wcześniej, powiedział, mój przyjaciel Ilić mówi, że jest pan jego najlepszym oficerem, widzę, że się nie myli. Jak mógł się o tym przekonać, pomyślałem, skoro cały czas mówił tylko on, a o wojsku, jak sam przyznał, nie ma pojęcia. Oczywiście ludzie jego pokroju znają się na giełdzie, eleganckich strojach i dużych samochodach, również na samolotach; wyznał, że poza końmi i autami jego wielką namiętnością są sportowe samoloty, może kiedyś przelecimy się nad okolicznymi górami, a zobaczę, jaka piękna jest Słowenia, Serbia zresztą też, pan jest z Valjeva, prawda? Tak, z Valjeva, mój ojciec zajmował się handlem końmi, dodałem. Pomyślałem, że miał do czynienia właśnie z takimi bogaczami, wiedział, że jego syn nigdy nie będzie bogaty, niech więc zostanie oficerem, w Serbii warte jest to tyle samo co bogactwo, jeśli nie więcej. Nigdy nie byłem w Valjevie, powiedział, hodujecie tam śliwki? I robicie śliwowicę, tak? Nie, odparłem, tam się hoduje najlepszych żołnierzy, zaśmialiśmy się obaj, byłem zadowolony, że wszystko udało się ustalić tak szybko.

 

Następnego dnia, choć w nocy padało, był rześki, czysty poranek. Przywiózł ją samochodem, młodą damę w spodniach do jazdy konnej. Przedstawił nas sobie, obejrzeliśmy konia, angielskiego hackneya o długich nogach, a potem powiedział coś w rodzaju: powierzam ją pańskiej opiece. Pocałował ją w policzek i odjechał swoim autem z rozsuwanym dachem, na zakręcie jeszcze nam pomachał. Koń miał na imię Lord, jakżeby inaczej, pomyślałem, co innego mogłaby wymyślić bogata młoda dama. Był piękny, kiedy go pogłaskałem, lekko cofnął głowę, ale szybko nabrał do mnie zaufania, miał wysoki krok, pięknie trzymał głowę i ogon. Powiedziałem jej, że rekrutów, którzy mają zamiar zostać jeźdźcami, najpierw uprzedzam, że szkoła jazdy konnej nie zaczyna się od samej jazdy, tylko od zgrzebła i kopystki do czyszczenia kopyt.

 

A ona na to, że nie jest moim rekrutem.

 

Przez chwilę milczałem, przez chwilę było mi żal, że zgodziłem się na to zadanie specjalne. To prawda, odparłem, ale konia zawsze trzeba wyczyścić, zanim się go dosiądzie. Sierść koni, które przeważnie stoją w stajni, gdzie jest mało światła, należy pielęgnować codziennie, nawet jeśli się na nich nie jeździ. A dlaczego stoją w stajni, spytała, dlaczego nie biegają na wolności? Dlaczego stoją w stajni? Jeszcze nigdy nikt mnie o to nie pytał. Konie są wolnymi stworzeniami, oświadczyła, bardziej niż ludzie, powinniśmy im pozwolić na bieganie po łąkach i lasach. Ale wtedy nie moglibyśmy jeździć konno, powiedziałem, i sami ciągnęlibyśmy różne pojazdy i wozy, także armaty, w wojsku nie byłoby szlachetnej, starej formacji, która nazywa się kawalerią i do której mam zaszczyt należeć. Nie byłoby rozsławionej w wielu bitwach kawalerii angielskiej i francuskiej, a zwłaszcza nieustraszonych polskich ułanów. Ułani nie zrobili na niej żadnego wrażenia. To, że ciągniecie konie na wojnę, jest po prostu niedopuszczalne, oburzyła się, i nieodpowiedzialne, przecież może je zranić jakaś bomba. Nie bomba, tylko granat, powiedziałem, granat. Bomby zrzuca się z samolotów na fortyfikacje, a granaty miota na piechotę, kawalerię również.

 

Ale dlaczego? syknęła, co za nonsens.

 

Już na samym początku uwikłaliśmy się w dyskusję na temat koni i kawalerii. Uznałem, że to prowadzi donikąd. Przestałem słuchać jej uwag, pokazałem, jak należy założyć Lordowi uzdę stajenną, a potem jak delikatnie szczotkować jego głowę między uszami i wzdłuż linii czoła, wreszcie jak używać zgrzebła. Zaczęła się nudzić. Kiedy zacznę jeździć? spytała. Na końcu języka miałem odpowiedź, że o to samo pyta każdy głupi rekrut, lecz powiedziałem tylko, że zrezygnuję z udzielania lekcji, jeśli nie zamierza współpracować. Spojrzała na mnie z powagą, widziałem, że też ma na końcu języka jakąś ciętą odpowiedź. Dobrze, proszę mi pokazać, jak się czyści kopyta, ale chyba nie sądzi pan, że będę to robiła! Pogłaskała konia, jej zdaniem konie były do głaskania, jak koty, Lord popatrzył na nią z wdzięcznością, a ja zacisnąłem zęby i mówiłem dalej. Obserwowała mnie ze skrzyżowanymi rękami. Widzę, odezwała się po pewnym czasie, że potrafi pan obchodzić się z końmi. Wyjaśniłem jej, że koń czuje i wie, kiedy człowiek zachowuje się wobec niego przyjaźnie, w przeciwnym razie się buntuje. Proszę sobie wyobrazić, łaskawa pani, powiedziałem najłagodniej, jak potrafiłem, proszę sobie wyobrazić, że koń odmawia posłuszeństwa, kiedy powinien ruszyć do ataku. Takie rzeczy mówi pan rekrutom? Tak, właśnie takie. Czyli dobrze pan traktuje konia tylko dlatego, żeby go potem pognać pod te bomby i granaty. Odparłem gniewnie, że sami też pędzimy do ataku, w bitwie nad Kolubarą padły tysiące żołnierzy.

 

Ale dlaczego? spytała niewinnym głosem, w którym jednak pobrzmiewała nuta złośliwości.

 

Za króla, powiedziałem, za króla i ojczyznę.

 

Parskając jak koń, zaśmiała się ironicznie.

 

* Miejsca zwycięskich bitew armii serbskiej z wojskami austro węgierskimi w czasie I wojny światowej.

 

przeł. Joanna Pomorska

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij