Czytaj dalej

Broniewski: Chcę żyć!

Na świecie jest pięknie. Piękno to w całej pełni dostrzegalne jest dopiero wtedy, gdy ma się nadzieję korzystać z niego – fragment „Pamiętnika” Władysława Broniewskiego.

Przez lata skrywany, czasami tylko reglamentowany Pamiętnik Władysława Broniewskiego, zdążył obrosnąć legendą (…)


Druk fragmentów w latach sześćdziesiątych najpierw w „Polityce”, później w „Miesięczniku Literackim” i „Poezji”, a nawet ogłoszenie bardzo rozszerzonych zapisów z Pamiętnika w 1984 roku nie zaspokoiły czytelniczej ciekawości, ale wręcz potwierdziły istnienie kontrowersyjnej części rękopisu. Niewydane fragmenty stały się niejako obietnicą i gwarancją sensacji — obietnicą do dzisiaj niespełnioną, a zarazem obietnicą do dzisiaj potrafiącą regulować szczególną recepcję Broniewskiego.

Edycja pełnego tekstu, jaką czytelnik dostanie w końcu do ręki, może chociaż w części wyciszy tę sensację. I chyba tak będzie najlepiej — i nawet nie szkoda tej legendy.

Ze wstępu Macieja Tramera.

 

***

13 lutego 1919

 

Jak smarkacz chodziłem na Hożą i czekałem, aby Ją zobaczyć. Od dziesięciu dni jestem w Warszawie i… nudzę się. Czuję się tak obcym, tak mi czegoś brak – nic mnie nie bawi. Bywam u Lehrów – bardzo tam sympatycznie, ale i tam nudno. Myślałem, że się rozruszam w gronie płockich podlotków, ale po dwóch dniach mam ich dość. Jakież to bezdennie głupie istoty. Repertuar we wszystkich teatrach pod psem. Rozpacz! W dodatku zdrowie moje nie bardzo się poprawia i kto wie, czy po powrocie z urlopu nie będę musiał jechać do szpitala. Jedyna myśl, która mi się uporczywie po głowie kołacze, to zobaczyć Ją. Jakże ja sam sobie wydaję się śmiesznym, gdy łażąc bez celu, bezwiednie skręcam tam, gdzie ona mieszka. Podchodzę do bramy, zaglądam w podwórko i nic tam naturalnie nie spostrzegam; idę dalej kilkadziesiąt kroków, zawracam i tak kilka razy, aż zniechęcony wracam do nudnej wędrówki po ulicach. Śmiesznie sentymentalna historia, a jednak rzeczywista. Kocham kobietę, której nie znam i nie wiem nawet, jak się nazywa, którą zaledwie kilka razy widziałem przelotnie na ulicy. Kiedyś wiosną śledziłem ją spotkawszy wieczorem na Daniłowiczowskiej; szła z bratem do teatru. Poszedłem za nimi. Wyśledziłem, gdzie siedzi i wszystkie antrakty spędziłem na niemym wpatrywaniu się w nią. I tak się jakoś zapatrzyłem. Po przedstawieniu tropiłem ją aż do jej mieszkania na Hożej 66.

 

Wiem, że ma brata studenta, brzydkiego, choć podobnego do niej, matkę starą, że jest niezamożna, i wiem, że jest śliczna, i że ją kocham.

 

Ileż wdzięku dodaje jej ten ubogi szyk, prawdziwie warszawska genialność.

 

Zapoznać się z nią na ulicy nie mogłem – byłoby to zbyt banalne, a innych sposobów nie było, więc musiało się to ograniczyć na niczym. Ale nie! — nie na niczym. Nie wiem, czy ona zwróciła na mnie kiedykolwiek uwagę, choć miałem kiedyś to wrażenie – być może, że nie domyśla się nawet, że ma we mnie tak oddanego kochanka.

 

Jeżeli telepatia nie jest blagą, jeżeli możliwym jest wzajemne odczuwanie się na odległość, jak w pierwszej części Dziadów, to moja „Biała” (tak ją w myśli nazwałem) musi czuć choć część tego, co mnie od roku blisko dręczy.

 

Dręczy mnie tęsknota do prawdziwej miłości, której nie znam. Chcę mieć kochankę, marzę o niej i ubieram ją zawsze w Jej kształty. Przedstawia mi się ona najczęściej w jakiejś nierealnej postaci. – Śpię… Świta… Przez okno płynie do pokoju ostatni promień księżyca, podobny do tego, po którym duch Anhellego szedł do Ojczyzny. I śni mi się w pokoju pełno narcyzów, że woń ich tak silna i słodka, że aż odurza. A ona wśród tych białych kwiatów idzie do mnie tak wolno, tak cicho, w białej sukience z mgły, staje za moim łóżkiem, kładzie mi zimną rękę na twarz i znika. Czasem znów wyobrażam sobie realnie mój przyszły stosunek. Kochanka moja będzie nie mniej inteligentna i wolnomyślna niż ja. Będziemy sobie kpić ze wszystkich uświęconych kanonów, będziemy oboje cieszyć się urodą życia. Kiedyś wyjdziemy na miasto trzymając się za ręce i nie będziemy wiedzieli, dokąd idziemy. Będziemy biegli prędko, coraz prędzej, nic nie mówiąc do siebie, i nagle zatrzymamy się śmiejąc się i utoniemy w rozkoszy pocałunku. To znów wyobrażam sobie jakiś zimowy wieczór, szarą godzinę, w której nie zapalono lampy, małą wygodną kanapkę, na której siedzimy oboje i nic nie mówimy do siebie.

 

Ot – tak mi się tam marzy…

 

Ale nie widziałem Jej w Warszawie, choć jestem tu od dziesięciu dni. Urlop niedługo mi się kończy i znów wrócę do Włodzimierza, aby tęsknić za Warszawą, tak jak teraz tęsknię za moimi złotymi chłopakami ze szturmówki. Nudzę się. Wydaję pieniądze i nie robi mi to żadnej przyjemności.

 

Wczoraj czytałem Lehrom kilka moich wierszy, jakże nędznie brzmiały one w moim uchu.

 

[…]

 

 

16 lutego 1919

 

Nuda… Pustka… Chodzę, sam nie wiem, gdzie i po co, wydaję pieniądze, ale wcale mnie to nie bawi.

 

Wszystko wydaje mi się tak idiotyczne i głupie, tak banalne – ludzie, gazety, teatry, nawet ulica gwarna, w której nurzam się co dzień po kilka godzin. Przygnębienie jakieś dziwne mną owładnęło – chcę czegoś chcieć, ale wszystko mi jest obojętne. Pojutrze wyjeżdżam – tym lepiej. Zupełnie jestem sam.

 

Nie spotkałem Jej… Było to jedynym moim pragnieniem, a i to się nie spełniło. Tak chciałem zobaczyć choć przez chwilę tę białą twarzyczkę, której rysy wyrzeźbiły się w zwojach mego mózgu. Stykałem się z innymi kobietami – najmniejszego wrażenia. – Jak nudno!…

 

 

4 marca 1919

 

[…] Chętnie wróciłem do kompanii (1).

 

Wszędzie jest źle i nudno, a zawsze zdaje się, że lepiej tam, gdzie mnie nie ma. Wróciłem więc, a na miejscu okazało się, że nie mam już kompanii. Maszynowców zabierają gdzieś do baonu karabinów maszynowych, w kompanii ludzi coraz mniej, wszystko przygnębione i chce się rozlatywać na cały świat. Wstrzymałem ich mówiąc: zaczekajcie, aż przyjedzie Jasiński. Tymczasem Ukraińcy nie dawali spokoju: zaatakowali pod Zimnem, naturalnie nieudolnie jak zwykle. My mieliśmy być rezerwą, ale wieczorem nie wytrzymali bez nas. Postrzelało się trochę po nocy, kilka kul uderzyło moich chłopców o hełmy, ale obyło się bez strat. Na drugi dzień rano zrobiliśmy turnée przez Goryczew do Zimna, gdzie zanocowaliśmy. Miałem tam zajście z niejakim porucznikiem Kozarem, zupakiem (2) austriackim, któremu nie pozwoliłem wsiąść na siebie. Chodziło mi o to, że wyraził się do mnie: „stulić mordę”. W rezultacie dziś ukarał mnie trzydniowym aresztem domowym (3). Pan oberlejtnant sekundantów moich nie przyjął, mówiąc, że uważa tę sprawę za czysto służbową. Będę jeszcze stawał do raportu.

 

Wszystko to głupstwa.

 

Zapomniałem jeszcze napisać, że przed wyprawą hajdamacką na Zimno odbyła się nasza wyprawa, w której nie brałem udziału, na Iwanicze, w której zginął kapitan Rzecki-Zinth. Pogrzeb – parada.

 

Pierwszego marca Lis (4)przedsięwziął wyprawę na Poryck. Marsz trzydzieści parę wiorst po grudzie. Pierwszy pluton na szpicy; Lis prowadzi. Na odprawie dowiedziałem się, że mam wykonać prawdziwy szturmowy atak.

 

O kilka wiorst od Porycka natknęliśmy się na placówkę ukraińską. „Stoj! kto ide?” – „Szpica bardzo szybko naprzód” – mówi Lis.

 

Pobiegłem ze szpicą i okrążyłem chałupę od tyłu.

 

„Zdajsia!” (5) – krzyknąłem zza węgła, a za drugim węgłem stało kilku Ukraińców. Na nieszczęście, miałem koło siebie za mało ludzi i hajdamacy uciekli w bok. Nowicki zabiegł im z drugiej strony i złapał dwóch.

 

Pomaszerowaliśmy dalej.

 

O wpół do czwartej byliśmy już pod Kłopoczynem, przedmieściem Porycka. Roś z pięcioma ludźmi poszedł naprzód kilkadziesiąt kroków, ja za nim z plutonem. Szliśmy kilka minut. Znów: „Stoj, kto idiot?” – „Swoj, swoj, ne strelaj!” – „Stoj – stoj” – „Hurra!” – krzyknął patrol Rosia – „hurra”, poderwał pierwszy pluton i popędziliśmy naprzód. Jedna seria z kulomiotu, kilkanaście strzałów i placówka już nasza. Kulomiot zdobyty. Pędzimy dalej.

 

Doganiam Rosia i już cały pluton razem pędzi. Mamy przebyć mostek, który według naszych przewidywań miał być najtrudniejszy do wzięcia. Przebyliśmy go. Pod samym miasteczkiem stał drugi kulomiot. Tam dostaliśmy się pod silniejszy ogień, a zwłaszcza gdy już wbiegliśmy na skraj wsi i zabraliśmy drugi kulomiot.

 

Całą drogę krzyczałem „Hurra!”. W takich chwilach człowiek zatraca zupełnie poczucie niebezpieczeństwa, a jednak bezwiednie pozostaje instynkt samozachowawczy.

 

Przypadliśmy do ziemi i zaczęliśmy strzelać. Jak się później dowiedziałem, w tym miejscu zabity został Roś, a Szklarski ciężko ranny. Krzyknąłem: „Naprzód! pierwszy pluton!”. Poderwaliśmy się i znów posunęliśmy się naprzód kilkadziesiąt kroków. Tam zaczęliśmy rzucać granaty. Strzelali ze wszystkich stron, nawet nasze rezerwy z tyłu. Znów poderwałem linię i dobiegliśmy do rynku. Tam zabraliśmy trzeci kulomiot, z którego Nowicki zaraz zaczął strzelać. Tam Ukraińcy zbierali się do kontrataku. Cofnęliśmy się do wylotu ulicy, ostrzeliwując się. Wtedy podbiegł Lis i poderwał wszystko do ataku. Ukraińcy uciekli. Poszedłem z plutonem w prawo i obsadziłem drogę na skraju wsi. Armaty wystrzeliły trzy razy. Zabrała je kompania 31 pułku piechoty, dla której byliśmy rodzajem naganki. Z placówki mojej ostrzeliwałem przesuwających się Ukraińców, w końcu wycofano nas na rynek. Zaczęło się zbieranie łupów. Trzy armaty, osiem kulomiotów, najróżniejsze składy wpadły w nasze ręce, nie licząc tego, co każdy żołnierz nabrał do chlebaka i kieszeni. O jedenastej wróciliśmy do Kłopoczyna i zaczęliśmy marsz powrotny. Sukces olbrzymi. Straty prawie wyłącznie z mego plutonu. Stopniał bardzo. Dziś był pogrzeb Rosia.

 

Przed pogrzebem fotografowaliśmy się. Cała kompania. Dawny batalion. Moja kompania, Piękosia i puławska Dobrowolskiego. Osobno pierwsza z Jasińskim i ze mną.

 

[…]

 

13 kwietnia 1919

 

Chcę żyć! Na świecie jest pięknie. Piękno to w całej pełni dostrzegalne jest dopiero wtedy, gdy ma się nadzieję korzystać z niego, i odwrotnie, gdy znajduję się o krok od śmierci, nie widzę całej „urody życia”.

 

Kwiecień… Na polach śliczny, zielony kolor zbóż, kolor, który każe cieszyć się, że na świecie tak jasno i pięknie, który napełnia duszę tęsknotą za czymś nieznanym, a powietrze, które wdycham z rozkoszą pełną piersią, upaja mnie jak szampan. Chcę żyć…

 

Od trzech dni jestem w Ostrowiu. Po długich i ciężkich cierpieniach ściągnięto nas wreszcie na wyczekiwany hinterland. Nie obyło się naturalnie bez strat, bo na pożegnanie trzeba było jeszcze wykonać „małą operacyjkę”, która nas kosztowała śmierć Gimlaka, ranę Kicińskiego, Poniatowskiego i Przysiężniaka. Przed wyjazdem nastąpiły nominacje; z prawdziwą satysfakcją podawałem do nominacji cały mój pluton, skacząc o dwa stopnie. Moja nominacja także przyszła nareszcie, skutkiem czego dostałem grube „hopy”. Zawagonowaliśmy się 4 bieżącego miesiąca i pojechaliśmy do Kowla, gdzie staliśmy trzy dni, czekając na generała Śmigłego. W Warszawie także staliśmy coś dwa dni; oddałem Mamie trzy tysiące marek, byłem w teatrze z kolegami, drugiego dnia flirtowałem z Anką Szulcówną i Lenczewską.

Mama pokazała mi przysłany przez Babcię wycinek z „Kuriera Płockiego” ze wzmianką o mnie (6). Wobec takiej reklamy, o którą posądzam Wasilewskiego, postanowiłem wpaść do Płocka.

 

Przez całą podróż nie wiadomo było, jaki nas los czeka. Baliśmy się rozbicia po dywizji, ale szczęśliwie jakoś uniknęliśmy tego i pozostajemy „szturmówką” jak dawniej. Teraz mamy w perspektywie parę tygodni hinterlandu, parę tygodni wytężonej pracy nad rekrutami.

 

Wczoraj w Ostrowiu spotkałem „Czarnego”, który zakomunikował mi, że Lehr zabity. Przygnębiająco podziałała na mnie ta wiadomość: poczułem, że i ja skazany jestem prędzej lub później na śmierć. W miarę wybijania moich przyjaciół i kolegów coraz bardziej nie chce mi się wracać na front; trzyma mnie tylko przywiązanie do kompanii, z którą się zżyłem, ale nie wiem, czy pomimo to jednak nie zdecyduję się na zajęcie jakiejś „intratnej posady”. Spośród moich kolegów i krewnych zabici już: Kamler, Frycholc, Granosik, Lehr, Kamocki, Łoś, a być może nie wiem jeszcze o wszystkich. Tryper trzyma mnie uporczywie. Mam zamiar zabrać się do solidnego leczenia. Za tydzień święta; wyjadę na przepustkę i przedłużę ją sobie; będzie to po raz pierwszy podczas mojej służby.

 

Fragment Pamiętnika Władysława Broniewskiego (wstęp i komentarz Maciej Tramer), który pod koniec lutego ukaże się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

 

 

Przypisy:

(1) W rękopisie zakreślona została pierwsza część zdania: „Pomimo niedoleczonego trypra”. Przyczyną nieobecności w kompanii nie były tylko problemy zdrowotne. 1 marca 1919 r. Broniewski został ukarany trzydniowym aresztem domowym za „nieodpowiednie zachowanie się wobec oficera starszego stopnia”.

(2) zupak (żarg.) — obraźliwe określenie podoficera zawodowego. Słowo to, podobnie jak „trep”, którym obraźliwie nazywano oficera zawodowego, pochodzi z słownika legionowego i odnosiło się podczas I wojny światowej do podoficerów i oficerów regularnej armii austriackiej.
(3) Faktycznie aresztem domowym został Broniewski ukarany przez mjr. L. Lisa-Kulę rozkazem oficerskim nr 2 z 1 marca 1919 r. Później Broniewski pieczołowicie przechowywał wręczoną mu przez Lisa-Kulę przy tej okazji książeczkę: Przepisy. O drodze służbowej przy wnoszeniu zażaleń przez oficerów, urzędników wojskowych i szeregowych. Warszawa 1919.

(4) Leopold Lis-Kula (1896-1919) — legendarny oficer I Brygady Legionów Polskich, ulubieniec J. Piłsudskiego, bohater większości bitew stoczonych przez I Brygadę; po kryzysie przysięgowym został przeniesiony karnie do armii austriackiej, zdegradowany do stopnia sierż. i skierowany na front włoski. Po powrocie Lis-Kula został dowódcą POW w Kijowie, z którą prowadził działalność dywersyjną. Od grudnia 1918 w stopniu mjr. był zastępcą dowódcy w zgrupowaniu taktycznym mjr. Bończy-Uzdowskiego; pośmiertnie awansowany został do stopnia płk. Postać Lisa-Kuli została utrwalona m.in. przez J. Kadena-Bandrowskiego, M. Wańkowicza, J. Lechonia.

(5) zdajsia (ukr.) — poddaj się.

(6) „Kurier Płocki” 1919, nr 78 [6 kwietnia 1919 r.], s. 3 — wśród anonimowych informacji znalazła się notatka: „Dowiadujemy się, że przybyli i bawić będą przez 3 dni w mieście naszym: wachmistrz i 3-ej żołnierze 1-go Pułku Szwoleżerów (dawniej słynnego rotmistrza Beliny-Prażmowskiego — dziś majora Orlicz-Dreszera). Panowie ci zamieszkali w hotelu Poznańskim, pokój nr 4 i chętnie udzielają znajomym i krewnym informacji o płocczanach towarzyszach broni. Z ust sympatycznych tych panów dowiedzieliśmy się nieco o wybitnych czynach wojskowych płocczanina komendanta kompanii szturmowej, p. Wł. Broniewskiego, który nie licząc bojów legionowych, ma już za sobą w obecnej walce o wolność Ojczyzny 17 bitew i brał udział w wypadzie pod Poryckiem, gdzie zginął bohaterski major Lis-Kula (Jeleński), którego pamięci niedawno poświęciliśmy specjalny artykuł”.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij