Czytaj dalej

Szpakowska: Sprawa taterników wynikła z braku przezorności

Fragment książki „Szpakowska. Outsiderka”.

Małgorzata Szpakowska: Mam do tak zwanej sprawy taterników stosunek mocno sceptyczny, co zresztą powiedziałam w filmie Kaczyńskiego i o co Giedroyc do pewnego stopnia się obraził. Do samej sprawy, ale także do jej konsekwencji, czyli procesu. Istnieje zapis tego, co mówiłam w filmie, nie chce mi się teraz tego szczegółowo powtarzać, ale z grubsza cały ten pomysł z przerzutem książek przez Tatry wydawał mi się niezbyt przytomny. Między innymi nie uwzględniał faktu, że w 68 roku do Czechosłowacji weszły armie Układu Warszawskiego i akurat Czechosłowacja przestała być dobrym miejscem do przerzucania czegokolwiek.

Justyna Kowalska-Leder: A była inna droga?

Ale czy w ogóle chodziło tylko o przerzucanie? Ja cię bardzo przepraszam…

J.K.-L. To jest pytanie. Dopóki są ludzie, którzy chcą ponosić ryzyko przerzucania…

Mam wrażenie, że ludzie, którzy to robili, nie mieli świadomości ryzyka – własnego, ale przede wszystkim innych, których mogą pociągnąć za sobą. A przynajmniej nie miał tej świadomości Giedroyc, który zresztą po całej tej sprawie miał powiedzieć: „Trudno, ofiary muszą być”. Nie pamiętam już, czy pan Zygmunt Hertz, czy ktoś inny pierwszy mówił mi, że Konstanty Jeleński po tej historii bardzo rozluźnił stosunki z redaktorem „Kultury”. „Sprawa taterników” zaczęła się od tego, że Giedroyc wymyślił sobie, że będzie oddziaływał na sytuację w Polsce za pośrednictwem jednego niezbyt mądrego taternika i jednej gospodyni domowej.

Joanna Krakowska: Gospodynią nazywa pani Marię Tworkowską, jak rozumiem?

Nic o niej poza tym nie wiem. Moja opinia opiera się wyłącznie na materiale śledztwa i na tym, czego świadkiem byłam na procesie. Giedroyc dał jej list z instrukcją, co ma robić i do kogo docierać w Polsce, a także z różnymi pytaniami. Na przykład o dyslokację wojsk radzieckich…

J.K. No właśnie, na podstawie tego listu można postawić zarzut o szpiegostwo.

Samo postawienie takiego pytania na piśmie dowodzi lekkomyślności, bo takie rzeczy można ewentualnie załatwiać na gębę. Nie wiadomo zresztą, jakim cudem ta właśnie dziewczyna miałaby takie informacje uzyskać. A już naprawdę powierzenie podobnego listu pańci, która będzie go ze sobą nosić i da się z nim aresztować! Pani Tworkowska zresztą została wybrana do tej roli, bo miała paszport konsularny…

Iwona Kurz: Może też dlatego takie ryzyko zostało podjęte? Pani opis tej sytuacji przypomina słowa Agnieszki Holland, która została zatrzymana w Czechosłowacji w odprysku tego procesu.

Maciej Kozłowski i pani Tworkowska zostali zatrzymani po raz pierwszy na granicy austriackiej albo niemieckiej, już nie pamiętam, z CSRS. Mimo to odwiedzali potem wszystkich możliwych opozycjonistów w Czechosłowacji. A za nimi szła tamtejsza bezpieka jak za mechanicznym zającem.

I.K. Czytała pani, co o tym mówiła Agnieszka Holland?

Chyba tak. Może opowiem wam, jak ją poznałam. Rok był chyba 1972, było jakieś spotkanie… już nie pamiętam, po jakim filmie Zanussiego…

I.K. To nie była Iluminacja?

Nie, to było przed Iluminacją. Chyba to było po prostu Za ścianą. W każdym razie po filmie była dyskusja, na której nawet coś powiedziałam, a kiedy już szłam do szatni, podeszła do mnie dziewczyna, dosyć okrąglutka, krótko ostrzyżona, i zapytała, czy nie wzięłabym udziału w kolejnym filmie, który chce robić pan Zanussi. Film będzie w zasadzie o marcu… Chodziło właśnie o Iluminację. Roześmiałam się i powiedziałam: „Wie pani, lepiej nie. Pan Zanussi może mieć kłopoty, bo ja jestem trefna, nazywam się Małgorzata Szpakowska”. Ona otworzyła bardzo szeroko usta i powiedziała: „Bo wie pani, ja się nazywam Agnieszka Holland”. Ona oczywiście znała moje nazwisko, podobnie jak mnie się jej nazwisko przewinęło w śledztwie. To było nawet zabawne. Rozumiem doskonale jej krytycyzm wobec „sprawy taterników”, bo moje zdanie było takie samo.

I.K. Ale chodzi o to, że nie wszyscy mają do tego taki stosunek.

Moja kochana, na temat procesu „taterników” istnieją trzy narracje. Narracja pierwsza pochodzi od pierwszego oskarżonego, Maćka Kozłowskiego. To jest narracja przygodowa, opowieść o wspaniałej awanturze, która w dodatku miała motywację patriotyczną. W skład tej opowieści wchodzi wcześniejsze nielegalne przejście przez Tatry, kiedy to nasi alpiniści przebywali za granicą i bodajże Andrzej Mróz z jakichś powodów musiał wrócić do Krakowa. Obaj z Maćkiem mieli jednorazowe paszporty – bo tylko takie się wówczas dostawało, wyjątkiem były te konsularne – więc legalny powrót do Polski oznaczałby utratę paszportu i konieczność ubiegania się o niego jeszcze raz. A to zawsze było ryzyko. Przeszli więc z Czechosłowacji przez Tatry, pojechali do Krakowa i wrócili tą samą drogą.

Tę właśnie metodę postanowiono zastosować do przerzucania książek „Kultury” do Polski i do przekazywania materiałów związanych z wydarzeniami marcowymi do redakcji w Paryżu. Pomysł był efektowny, ale wymagał dyskrecji i dyscypliny, którymi to towarzystwo się nie odznaczało. I miał jakiś sens do sierpnia 1968 roku.

A materiały do „Kultury” tak czy inaczej szły również innymi kanałami. Ja zresztą w drogach przerzutu nigdy się specjalnie nie orientowałam. I chwała Bogu. Zajmowali się tym na przykład zaprzyjaźnieni ludzie z obcych ambasad, którzy wykorzystywali pocztę dyplomatyczną. Do tego do dziś nie mogą się przyznać, bo nie tylko łamali prawo Peerelu – co raczej mieli w nosie – ale przede wszystkim własne przepisy. Poza tym rozmaite osoby postronne woziły ze sobą książki; to się też zdarzało. Natomiast osoby o kwalifikacjach taternickich niekoniecznie miały kwalifikacje konspiracyjne i niekoniecznie miały odporność psychiczną potrzebną w śledztwie. Taternicy w naszym śledztwie posypali się kompletnie, a po latach wygląda w dodatku na to, że było to środowisko wyjątkowo dokładnie rozpracowane.

J.K. Ktoś, kto ma odporność na Mnicha, nie musi mieć odporności na śledztwo…

O Maćku Kozłowskim opowiadał mi ktoś, kto się z nim wspinał, że był to znakomity towarzysz. Niesłychany ryzykant, który wierzył, że wszystko musi się udać. Ktoś z takim typem entuzjazmu życiowego będzie miał zawsze wspaniałe pomysły, wspaniałe plany i nigdy nie uwzględni niebezpieczeństwa. W śledztwie mówił zdecydowanie za dużo, inna rzecz, że miał za plecami niezwykle wylewną towarzyszkę. Tworkowska natomiast zeznawała wszystko, co jej kazano. Zupełnie chyba nie nadawała się do konspiracji. Do Warszawy jako wysłanniczka „Kultury” pierwszy raz przyjechała podobno w styczniu i zaczęła „nawiązywać kontakty” – wyglądało to niemal tak, że na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich stała z transparentem „Kto chce przenosić książki dla Giedroycia?”. Po aresztowaniu wskazała wszystkich, do których się zwracała, przesłuchiwano przez nią kilkadziesiąt osób. Jakichś muzyków, jakichś fizyków…

J.K. I to wszystko szło od Marii Tworkowskiej?

Tak wynika z protokołów. Połowę chyba osób zamieszanych w sprawę nadała ona, a drugiej puli nazwisk dostarczył Krzysztof Szymborski.

Justyna Jaworska: A Szymborski sypał…

Sypał i w dodatku się kajał.

J.J. Ale dlatego, że był słaby, czy dlatego, że był głupi?

Jedno i drugie, co za różnica. Chociaż artykuły popularnonaukowe pisze teraz bardzo dobre. Natomiast w czasie procesu deklarował skruchę, a w śledztwie opowiadał o tajnych związkach, które sam zakładał i które już się rozpadły – naprawdę nie miał powodu, żeby w ogóle o nich mówić. Cała fala aresztowań za tym poszła. A Tworkowska podczas tego pierwszego pobytu w Polsce zachowywała się w sposób bardzo nieostrożny, między innymi do przenoszenia bibuły przez Tatry usiłowała skaptować młodego człowieka, który właśnie został szefem GOPR-u w Zakopanem i wstąpił do partii. Nie doniósł na nią i miano do niego o to pretensję. A on był święcie przekonany, że to prowokatorka.

J.K. W każdym razie tak się tłumaczył, jak rozumiem. Bo był przesłuchiwany?

Był zatrzymany, przesłuchiwany i skończył jako świadek oskarżenia, który – moim zdaniem – trochę może przekroczył granicę obrony koniecznej. Ale trudno mieć do niego pretensję; gdyby mnie ktoś zaczepił na ulicy i zażądał, żebym przemycała „Kulturę”, a następnie trzy miesiące później aresztowano by mnie z tego powodu i na podstawie zeznania tego kogoś, to też nie poczuwałabym się do lojalności. Granice między „my” i „oni” nie były wtedy ostre.

J.K.-L. Pani Małgosiu, przecież ona nie wyłapywała chętnych na ulicy. Na pewno zwróciła się w tej sprawie do znajomych, do znajomych znajomych…

J.K. Na dodatek przyjechała z zagranicy, z Paryża, z jakiegoś innego świata.

J.J. I tam zresztą pojechała potem. I nadal pewnie mieszka we Francji.

Chyba już nie żyje.

J.K. Przecież była po paryskim maju, w związku z tym jej wyobrażenie…

Nie sądzę, żeby zauważyła, że był jakiś maj. Macie bardzo książkowe wyobrażenie o rzeczywistości.

J.K. Ale pani ją poznała na podstawie aktu oskarżenia?

Widziałam ją tylko na ławie oskarżonych, a o jej istnieniu dowiedziałam się w śledztwie.

J.K. Nie jestem pewna, czy to jest wystarczające, żeby…

Znam jej zeznania. Zeznawała dokładnie to, co jej kazano. Może jeden przykład, dość charakterystyczny. Zawieziono ją na wizję lokalną do mieszkania, w którym – według jej słów – podczas tego pierwszego pobytu spotkała się z Jakubem Karpińskim. Opowiedziała, co jej Jakub mówił, jakie materiały jej przekazał, bardzo ładnie go obciążyła. I o tym, że w pewnym momencie zapalił papierosa. Coś mi się w tej opowieści nie zgadzało, bo Jakub nigdy nie palił. A potem z zeznań innych osób okazało się, że to był w ogóle ktoś inny, że z Jakubem nigdy się nie spotkała. Tworkowska dawała się prowadzić śledczym.

A twoja reakcja dowodzi właśnie różnicy pokoleniowej…

J.K.-L. Która reakcja?

To, że przecież nie mogła stać na ulicy. Oczywiście, że nie stała na ulicy. Ale kontakty oparte na zaufaniu wymagają dłuższej znajomości. Zanim zaczynało się rozmawiać o działaniach zagrożonych kryminałem, trzeba było długo obwąchiwać drugą osobę. Tego się nie robiło na hurra. I wynik wcale nie musiał być oczywisty. A pani Tworkowska przyjechała tutaj na dwa tygodnie i załatwiła trzydzieści czy czterdzieści „kontaktów”.

Giedroyc, który jej to zlecił, był nieodpowiedzialnym fantastą.

J.K.-L. Oczywiście wiem, że ulica jest tu metaforą. Jest też dla mnie jasne, że jak się ma taką misję, to dzwoni się do trzech „aktywnych obywatelsko” znajomych… Każdy z nas zna co najmniej trzy takie osoby, które szanuje, uważa za aktywne społecznie czy politycznie i naprawdę im ufa.

I.K. Które mogą być dobrymi liderami w takim działaniu.

J.K.-L. Dzwoni się do trzech takich osób, a następnie one dzwonią do kolejnych trzech zaufanych. „Dzwonić” to też oczywiście metafora; chodzi o uruchomienie kontaktów. Uważam, że pani przesadza z tą ulicą.

A na jakiej podstawie w 1969 roku miałaś wiedzieć, kto jest aktywny obywatelsko?

J.K.-L. Na takiej podstawie, że każdy znał kilka osób, z którymi pił wódkę, szczerze rozmawiał i czytał nielegalne wydawnictwa. I nie ma co zwalać na Giedroycia. Tworkowska przyjechała do Warszawy, spotkała się z paroma ludźmi i… poszło jak po pajęczynie.

Macie wizję społeczeństwa ukształtowaną w latach osiemdziesiątych. Po Solidarności rzeczywiście tak się nawiązywało kontakty. Dwadzieścia lat wcześniej było całkiem inaczej. Nielegalnych wydawnictw było tyle co kot napłakał lub ktoś przywiózł z zagranicy, i jeśli już – najczęściej dysponowali nimi przedstawiciele establishmentu. Ludzie byli nieufni nawet wobec dobrych znajomych – gadać gadali, bo to już nie był terror, ale do działań się nie kwapili. Ambitniejsi mogli ci coś obiecać, często zakładając z góry, że w końcu do niczego nie dojdzie. A sądząc po ludziach, których przez Tworkowską aresztowano i przesłuchiwano, to dobierała ich zupełnie przypadkowo. Zakładała – czy Giedroyc zakładał – że w Polsce wszyscy tylko dyszą z ochoty, żeby obalać ustrój. A w każdym razie podgryzać. Tymczasem chętnych do tego była naprawdę garstka, ludzie się bali, nie chcieli się wychylać, otwartość nawet w stosunkach towarzyskich nie była w cenie. Owszem, psioczyli na ustrój, ale to nie przechodziło w aktywność. W marcu 1968 i potem mieliśmy raczej poczucie osamotnienia.

Kiedy wyszłam z kryminału, część znajomych witała mnie entuzjastycznie, ale inna część, całkiem liczna, przechodziła na drugą stronę ulicy. To się zaczęło zmieniać dopiero w 1980 roku, i też nie do końca.

I.K. No dobrze, pani profesor, to może z trochę innego porządku pytanie, ale zarazem też trochę z tego. Pani ma naprawdę radykalny pogląd na temat konspiracji. Generalnie uważa pani, że konspiratorów należy powiesić za jaja, a zwłaszcza tych, którzy nimi kierują. To po co to pani było?

Ależ ja nie uprawiałam konspiracji.

I.K. Hm…

J.K.-L. A podpisywanie listów, pisanie i przepisywanie nielegalnych tekstów?

Podpisywanie listów protestacyjnych jest działaniem jawnym i nie ma nic wspólnego z żadną konspiracją. Zresztą to akurat robiłam później.

J.K. „Do tekstów uchwalanych na wiecach dochodziły teksty publicystyczne, refleksje i analizy sytuacji. Niektóre pisała Małgorzata Szpakowska”. To cytat z aktu oskarżenia. Rozumiem, że to nie było konspiracyjne pisanie?

Pisanie tekstów krytycznych nie oznacza przynależności do konspiracji.

J.J. W pani zeznaniach pojawia się informacja o tekstach o charakterze politycznym.

Już o tym mówiłam. W śledztwie, kiedy już zorientowałam się, co przeciw mnie mają, wybrałam sobie z tytułów, które wymieniali, a których było kilkadziesiąt, osiem pozycji, co do których wiedziałam, jak mam się o nie kłócić. I do tych tekstów się przyznałam. W rzeczywistości nie wszystkie były mojego autorstwa, ale chciałam pozamykać wątki.

J.K. W tym jest jednak pewien paradoks…

Pozwólcie mi opowiedzieć całą tę historię po swojemu. Zależy mi na tych trzech wariantach, o których mówiłam wcześniej. Pierwszy z nich to właśnie wariant Kozłowskiego, wariant przygodowy. Drugi wariant zawiera książka Jakuba… Trochę trudno mi o tym mówić, bo Jakub niewątpliwie był bohaterem. Wzorcem z Sèvres. Ale jednocześnie to był szczytowy moment jego życia i w jakimś sensie on tę narrację, którą zawarł w Taternictwie nizinnym, temu momentowi podporządkował. Napisał książkę ku własnej chwale.

J.K. Ale pani mówi o tym momencie, kiedy to pisał, czy kiedy to przeżywał?

I kiedy to przeżywał, i potem, kiedy żył dalej. I kiedy pisał Taternictwo nizinne, i kiedy w ogóle mówił cokolwiek o procesie. To był niewiarygodnie inteligentny facet, więc oczywiście nie robił tego wprost, ale wszystko, co opowiadał, układało się w świadectwo jego wielkości.

J.K. Tak, to widać…

Mam nieczyste sumienie, kiedy o tym mówię, bo każde sformułowanie będzie tu za mocne. To był mój przyjaciel, ktoś, z kim łączyło mnie bardzo wiele, bo w końcu mieć z kimś proces to jest coś. Myśmy zresztą przedtem znali się krótko, zaprzyjaźniliśmy się później. To był specyficzny typ, ktoś, kto miał niewiarygodną – i uzasadnioną! – pewność własnej wartości i szlachetności. Ktoś, kto mógł się zdobyć na pełną odmowę zeznań… w bezgranicznym przekonaniu o swojej własnej racji. To wymaga – pamiętacie, co pisał Blumsztajn – bardzo osobliwej konstrukcji psychicznej i w przypadku Jakuba ona rzeczywiście taka była. Silne poczucie misji i kompletne lekceważenie cudzych uczuć. Zrobił rzecz niesłychaną, bo nie tylko całkowicie odmówił zeznań, co zdarzało się kilku innym, ale także coś, czego nie zrobił nikt inny, to znaczy powiedział sądowi, żeby go pocałował w dupę. Wyraził to bardzo elegancko, ale jednak.

WSZYSTKIE: A w jaki sposób? (ogólne poruszenie)

Formuła była dwustopniowa. Po pierwsze, powiedział: nie szukam konfesjonału, a w szczególności nie umieszczam w nim oficerów MSW. I po drugie: rezygnuję z przysługującego mi prawa obrony przez odpowiedzi na pytania sądu i stron. Sąd pytał: „Czy oskarżony nie będzie dopowiadał na żadne pytania?”. „Na żadne!”.

J.K. Uzupełnię to, bo powiedział także: „Wystarczy mi to, że pan prokurator nie dowiódł mojej winy”.

On przebił pogardą cały ten głupi proces. Ale jego późniejsza narracja też jest przesycona pogardą. I wobec sędziów, i wobec współoskarżonych, i wobec świadków, i wobec całej sytuacji, w jakiej się znalazł.

Wracając jeszcze do trzech wariantów opowieści o procesie… Trzecia narracja jest moja i przez wiele lat nie mogła zaistnieć. Przed 1989 rokiem nie mogłam przecież opowiadać, że cała sprawa wynikła z braku przezorności, a na dodatek nie miałam w niej żadnego udziału. A nie miałam – bo kiedy Giedroyc pisał listy do Tworkowskiej, kiedy współoskarżeni pomagali dekonspirować opozycję w CSRS i kiedy szykowali się do przemytu – ja już dawno siedziałam w więzieniu. Miałam alibi najlepsze z możliwych. Wcześniej, prawdopodobnie w styczniu, Jakub mi powiedział, że ktoś wpadł na pomysł, żeby przenosić książki przez Tatry. Złapałam się za głowę i powiedziałam: „Dajcie spokój! Przecież Czechosłowacja…” i tak dalej. On też był dość sceptyczny. I jak się potem okazało, już wtedy odmówił spotkania z Tworkowską.

Frgment książki Szpakowska. Outsiderka, która wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij