Czytaj dalej

Franaszek: Garbaci i paralitycy

Czy faktycznie Miłosz nienawidził współczesnego człowieka i blisko mu do Marka Jurka? Z Agatą Bielik-Robson polemizuje Andrzej Franaszek.

Z wielkim zdziwieniem przeczytałem felieton Agaty Bielik-Robson Mała gnostycka pielgrzymka, którego autorka oskarża Czesława Miłosza, autora – opublikowanych niedawno przez „Krytykę Polityczną” – Gór Parnasu o reakcyjność, pogardę wobec Ameryki przełomu lat 60. i 70., a nawet nienawiść do współczesnego mu człowieka, który pragnie szczęścia i nie jest przytłoczony poczuciem grzeszności. Ba, z frapującą dezynwolturą przekonuje, że niektóre partie tej książki mogłyby „wyjść prosto spod pióra Marka Jurka”. Jest to felieton napisany z – powiedziałbym – właśnie pogardliwą lekkością, daleki od chęci rozumienia, czy przynajmniej wyważenia racji. Należałoby więc wnieść tutaj przynajmniej kilka uściśleń i nieco szacunku dla faktów.

Góry Parnasu zaczął Miłosz pisać jesienią roku 1967, zapewne bezpośrednio po powrocie do Stanów Zjednoczonych z wakacji spędzonych we Francji. Niewykluczone, że ówczesne spotkania z Witoldem Gombrowiczem oraz kontrast między Vence, Paryżem i Maisons-Laffitte a polityczną atmosferą Berkeley były dlań bodźcem do podjęcia pracy nad powieścią, w której miał zamiar zawrzeć swoje cywilizacyjne diagnozy. Zawsze niezwykle wprost ciekawy świata, od młodości zainteresowany socjologią, ekonomią, polityką oraz – naturalnie – religią, w latach 60. traktował Kalifornię jako kulturową retortę, w której dokonują się procesy, mające z czasem ogarnąć resztę globu. Wybór formy powieści science-fiction nie był najtrafniejszy, skoro po kilku latach Góry… nie tylko nie zostały ukończone, ale wręcz porzucone – zdecydowanie bliższa poecie była konwencja eseju, spełniona w tym czasie m.in. Widzeniami nad Zatoką San Francisco z 1969 roku. Trzeba wiedzieć, że wzorcem były tu zresztą dla Miłosza nie tylko książki na przykład Lema, ale też dobrze pamiętane z czasów studenckich, a później z własnej uniwersyteckiej praktyki – Pożegnanie jesieni i Nienasycenie Stanisława Ignacego Witkiewicza. Jeśli bowiem pominąć nieznośną gargantuiczność witkacowskiego języka, to zarówno jego idea hybrydycznej powieści filozoficznej, jak i przede wszystkim katastrofizm przewidywań kulturowych – całkowicie odpowiadały autorowi Ocalenia.

Przełom lat 60. i 70. bodźców do niepokoju dostarczał Miłoszowi w nadmiarze. Był to wszak czas ciągle powracających zamieszek na campusie w Berkeley, buntu młodzieży przekształcającego się nieraz w lewacki ekstremizm za wzór biorący rewolucję bolszewicką w Rosji, czas podpalania biblioteki uniwersyteckiej, paraliżowania pracy uczelni, a nawet takich aktów, jak odcinanie dopływu prądu do atomowych laboratoriów górujących nad Uniwersytetem Kalifornijskim. Pisarz miał okazję stykać się z przerażającą historyczną niewiedzą swoich studentów, niemających czasem choćby bladego pojęcia o terrorze w Związku Sowieckim, fascynujących się komunizmem chińskim czy kubańskim, ale też Stalinem i oddanych ochoczo rozmontowywaniu otaczającego ich i Miłosza państwa. W listopadzie 1968 roku – nie bez poczucia także i pewnego komizmu – opisywał przebieg ostatnich wypadków Oli Watowej: „upłynął pierwszy miesiąc tego akademickiego roku i mimo awantur nasz sławny uniwersytet jakoś dotychczas przebrnął, co już dużo, skoro się zważy, że zagiął parol na nasz campus gubernator Reagan i że gościnne wykłady ma u nas Cleaver, Murzyn — kandydat na prezydenta Stanów z ramienia Czarnych Panter, wielbiciel Fidela Castro, który rzucił publicznie hasło «Fuck Reagan» […], tudzież rozplakatował do tegoż gubernatora odezwę, w której mówi: «możesz mnie pocałować w moją czarną dupę». Więc co kraj, to obyczaj”. Kilka miesięcy później Jerzemu Giedroyciowi donosił o zamieszkach, gdy „Murzyni z maczugami wpadają do klas, wyganiają profesorów i studentów, rozbijają meble, spaliło się audytorium na 1000 osób”.

Musiał mieć poczucie absurdu i grozy, a przecież bynajmniej nie odnosił się do działań studentów z pogardą i niezrozumieniem, ze wzniosłym dystansem emigranta, jak uważa Agata Bielik-Robson. Nigdy nie zamykał się przecież w jakimkolwiek emigranckim getcie, nostalgiczna postawa uchodźcy (którą zresztą piętnował u dużej części polskiej diaspory) była mu zupełnie obca, z zainteresowaniem śledził też współczesne prądy kulturowe – nie tylko wtedy, gdy w latach 50. recenzował Becketta, ale i wtedy, gdy układał antologię Kultura masowa, a do swoich esejów wplatał przykłady zaczerpnięte z… Tintina.

Amerykę znał całkiem dobrze, spędził w niej wszak i pięć lat powojennych, i całą dekadę lat 60. Podróżował po prowincjonalnych miasteczkach, przerażony pustką tamtejszego życia, i po ulicach nowojorskiej metropolii, poznając świat intelektualnych elit. Popierał ruch na rzecz równouprawnienia czarnoskórych, zaś zastosowanie w Wietnamie napalmu uważał za zbrodnię ludobójstwa. „Straszliwość Wietnamu można ocenić tylko czytając świadectwa amerykańskich lotników (nieświadomych, że co opowiadają, jest – zwłaszcza dla Europejczyka – okropnością, która usuwa w cień hitleryzm). Zawsze w głębi serca wierzyłem, że zbrodnie XX wieku (Stalin, Hitler) zostaną przyćmione przez to, co przyjdzie potem. Więc przez dwa dni honorowałem strajk, odwołując wykłady” – relacjonował w liście do Aleksandra Wata z końca roku 1966. Rozumiał też – jak sądzę – powody młodzieżowych protestów, specyfikę amerykańskiej sytuacji. „Gros tego ruchu jest beatnickie, indywidualistyczne, zajęte filozofią Zen, zażywaniem peyotlu i wolnością dla wszystkich, zbuntowane przeciwko starszemu pokoleniu […] nie znoszą «społeczeństwa» […] i swoje środowisko przeciwstawiają pogardzanym zjadaczom chleba. […] Jest to młodzież sarkastyczna, ale zdumiewająco idealistyczna, spragniona ciepła, którego w życiu społecznej machiny nie ma” – wyjaśniał Giedroyciowi już w 1964 roku.

W innym z listów do wdowy po Aleksandrze Wacie, z maja 1970 roku, opowiadał: „całkowita polityzacja uniwersytetu, który składa się już, de facto, z rad studenckich i le gauchisme znany Ci z Francji święci orgie. Moi studenci, mili i rozsądni, są w to jednakże wciągnięci, z czego wynikają różne konsekwencje”, dodając – co warte podkreślenia – „nie mogę po prostu odwrócić się i powiedzieć, że wszystko to już widziałem. Bo ich nasze doświadczenie historyczne nic nie obchodzi”. I dalej: „Tu właściwie nagromadzenie koszmarów. Podział na 2 Ameryki co dzień pogłębiany przez wojnę, niemal katastrofalna zniżka giełdy, inflacja i wzrastające bezrobocie. Trudno mi się dziwić rozpaczy młodego pokolenia”.

Chcąc odnaleźć w tym bolesnym kłębowisku problemów własne stanowisko, tak zamykał Widzenia nad Zatoką San Francisco: „staram się tylko odpowiedzieć sobie na pytanie, czego w Ameryce się nauczyłem i co w tym jest dla mnie szczególnie cenne. Streszczę to w trzech za i przeciw: za tzw. przeciętnym człowiekiem, przeciw arogancji intelektualistów; za tradycją biblijną, przeciw poszukiwaniom jednostkowej albo kolektywnej Nirwany; za nauką i techniką, przeciw marzeniom o pierwotnej niewinności”.

Poszukiwania kolektywnej Nirwany były mu w rzeczy samej zdecydowanie obce, co nie znaczy, że zamieniał się – jak to widzi Agata Bielik – w zaślepionego konserwatywnego fanatyka, który „przebija na licytacji tradycjonalizmu wszystkie najbardziej nawet konserwatywne dokumenty współczesnego kościoła katolickiego”. Jesienią roku 1967, a więc dokładnie wtedy, gdy zaczynał pracę nad Górami Parnasu pisał do Jerzego Turowicza: „byłem na nabożeństwie nowej religii w San Francisco – wieczorem, w kościele unitariańskim (…), tłum, przeważnie hippies, Watts, tutejszy nauczyciel Zen, w długiej szacie, próba nowej liturgii, kazanie, w którym skarżył się, że religijny człowiek nie może już nawet wejść do katolickiego kościoła odkąd znieśli łacińską mszę (brawa), chóralne recytowanie «Ommm», kadzidło, Leary na podium (ten od L.S.D.), bębny conga, frenezja bębnów, pół publiki pod marihuaną”. Synkretyczny religijny koszmar, powiedzielibyśmy, co zresztą nie uniemożliwiało Miłoszowi przyglądania się temu wszystkiemu z poczuciem humoru, bo akapit zakończył zdaniem „A ja właściwie uwielbiam tę 2-gą połowę XX w.”

Ludzkość z czasem osiągnie stan cywilizacyjnego, materialnego zaspokojenia, podstawowe nierówności społeczne zostaną okiełznane, nastanie „socjalizm domków z ogródkiem”, zapłacimy jednak za to utratą metafizycznego rdzenia ludzkiej egzystencji, śmiercią religii, filozofii i sztuki – wieszczył Witkacy. Miłosz pisząc Góry Parnasu nie przyjmował pozy jedynie potępiającego współczesność „mędrca”, raczej zapisywał bardzo podobny lęk, którego sednem było przekonanie o coraz większym jałowieniu życia duchowego. Lęk nie przemieniający się w jakąś eskapistyczną pogardę, a przeciwnie – łączący się z czułością wobec ludzi. I wtedy, gdy jednemu ze swych bohaterów każe pisarz wyrzec się statusu nadczłowieka i powrócić między „śmiertelników”, i wtedy, gdy kilka lat później zapisze: „Tendresse. Wolę to słowo niż polskie czułość. Kiedy ściska w gardle, dlatego że istota, na którą patrzę, jest tak bardzo krucha, ranliwa, śmiertelna, wtedy tendresse”. Czy słowa „kardynała” o pożytku z krucjaty przeciwko katarom, przywołane przez Agatę Bielik-Robson, możemy utożsamić z wykładem poglądów samego Miłosza? Bardzo wątpię – warto pamiętać, że mimo jej eseistycznej formy czytamy jednak fikcję powieściową. Przypomnijmy też, że rozmawiamy o pisarzu, który po wielokroć – choćby w finale Zniewolonego umysłu – przeciwstawiał niepowtarzalne ludzkie istnienie upiornej, zbrodniczej sile ideologii.

Czy lęk Miłosza był uzasadniony? 

Góry… pokazują ludzkość przeżywającą zasadniczy kryzys dojrzałości, zdziecinnienie, ludzkość, której brak ojców, autorytetów, hierarchii. Brzmi to zaskakująco aktualnie w erze kulturowego wzorca „Piotrusia Pana”. Pokazują poddanie znacznej części ludzkości dyktatowi cywilizacji konsumpcyjnej, czyli temu, co pisarz lubił określać mianem „papu, kaku i lulu”: czy wkręceni w reklamowy młyn (którego – uwłaczającą ludzkiej godności – siłą oburzał się Miłosza już na początku lat 60., marząc o upaństwowieniu amerykańskiej telewizji), nie jesteśmy teraz jej częścią?

Widzimy tam wreszcie rozpadającą się budowlę Kościoła i rozwadnianie religii, oraz człowieka tracącego religijną wyobraźnię, dla którego niemożliwe jest już uwierzenie w realną obecność diabła czy aniołów, tak zresztą, jak we wspaniałym wierszu z roku 1969: „Odjęto wam szaty białe, / Skrzydła i nawet istnienie, / Ja jednak wierzę wam, / Wysłańcy”. Przede wszystkim zaś zanik odczucia zła, skażenia, grzechu, o czym pisał w poruszającym liście do Józefa Czapskiego: „nabożeństwo (…) na amerykańską modłę: tzw. togetherness, czyli ciepełko skautowskie, (…) wszyscy się klepią i kochają, plus śpiewanie razem i granie na gitarach. Tak w połowie między zebraniem kwakrów i chasydzkim klaskaniem w dłonie. I ominięte we mszy jest Credo: że niby kto tam będzie w takie rzeczy wierzyć (…). A iluż jest takich jak ja, w pełnej tragedii – i wszyscy ci progresiści, tak wrażliwi na to, że jeden zarabia mało, a drugi dużo, o tej zasadniczej nierówności nie raczyli pomyśleć, ich kościół ma być dla zdrowych i zadowolonych, nie dla kulawców, garbusów i paralityków. Przez wieki przynajmniej garbaci i paralitycy mieli w kościele schronienie, a dziś gdzie mają iść? Mówię to jako jeden z nich”.

Laicyzacja społeczeństw Europy zdaje się przynajmniej po części potwierdzać Miłoszowski niepokój, zapisany ponad 40 lat temu, choć dyskutować można co do trafności jego oceny konsekwencji Soboru Watykańskiego II. Kluczowe jednak, i o wiele bardziej osobiste, jest tutaj przekonanie o byciu „garbatym”. Sednem religijnych doznań Miłosza było bowiem fundamentalne odczucie własnej grzeszności, towarzyszące mu od lat przynajmniej młodzieńczych. Mniejsza o to, jak ten stan będziemy nazywać, czy miałby to być – jak niekiedy powtarzał sam poeta – współczesny manicheizm. Ważniejsze, że Miłosz nie zarzuca skażenia tylko innym, ale przede wszystkim widzi je w sobie samym, mając nadzieję jedynie na Łaskę. Jak to zapisał w Widzeniach…, „tylko Bóg może mnie ocalić, bo wzbijając się ku niemu, wznoszę się ponad siebie, a prawdziwa moja esencja jest nie we mnie, ale ponade mną. Jak pajączek wspinam się po nitce i ta nitka jest najniewątpliwiej i wyłącznie moja, zaczepiona tam, skąd przyszedłem i gdzie przebywa Ty przemawiające do mnie na Ty”.

Nie oznacza to bynajmniej – jak uważa Agata Bielik – konieczności poddania się inkwizycyjnej władzy Kościoła. Przypomnijmy, że Miłosz zawsze – nawet w rozmowach z Janem Pawłem II – zachowywał wobec religii zinstytucjonalizowanej krytyczny dystans, zaś w latach 90. wręcz oskarżał polski Kościół o pokusę budowy państwa wyznaniowego. Znamienne, że po stronie kościelnych strat i konsekwencji takiej postawy wskazywał pisarz odwrócenie się młodych ludzi nie tylko od Kościoła, ale i od wiary. Zaś człowieka niewierzącego uważał – słusznie czy nie, to już byłby temat na osobną rozprawę – za duchowo uboższego. Sam w każdym razie nie był w stanie wyobrazić sobie życia poza tym wymiarem. Być może dlatego, że nie miałby wtedy żadnej obrony przed dogłębną rozpaczą.

Nieustannie domagał się od swoich bliźnich intelektualnej namiętności, życie „krowie”, bezmyślne, mierziło go w najwyższym stopniu. Jego religijność zaś była tyleż właśnie pełna pasji, co także zwątpień, cierpienia, rozmyślań o losie Hioba. Sam, będąc niestety daleko od tej intensywności, myślę przynajmniej, że lepiej czuć się grzesznym niż niewinnym.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij