Świat

Chiny mają się dobrze

Jeśli sądzicie, że świat pogrążył się w wielkim kryzysie, to jesteście w błędzie. Europa, USA, owszem, mają się nie najlepiej. Ale Europa, USA – ogólnie Zachód – to już nie jest świat.

Świat bowiem przesunął się na Wschód. Pokonawszy szybko przejściowe turbulencje związane z zapaścią na jego zachodnich peryferiach, rozwija się dalej, i to wciąż w niewiarygodnym tempie, przy okazji ciągnąc za sobą inne dotychczas marginalne regiony. Świat to Chiny i ma się coraz lepiej.

Tak, to prawda, że Chiny są wciąż jeszcze daleko w tyle za USA i za UE liczoną jako całość, ale to jeszcze bardziej prawda, że perspektywa czasowa, w której Chiny USA przegonią, pod względem potencjału gospodarki i zapewne też znaczenia politycznego, została już wyskalowana: to kilkanaście, a najwyżej 30 lat. Niech nas nie zmyli względna dyskrecja chińskiej ekspansji, fakt, że Chiny są chyba mniej słyszalne na arenie międzynarodowej, niż na to wskazuje ich potencjał – to strategia, którą ustalił jeszcze Deng Xiaoping w sławnym powiedzeniu: „Chłodno przyglądać się biegowi zdarzeń, utrzymywać pozycję, ze spokojem odpowiadać na wyzwania, ukrywać możliwości i nie spieszyć się, nie dać się ponieść ambicji, nigdy nie uzurpować przywództwa”.

Warto zatem przyjrzeć się Chinom bliżej, co ułatwi nam wznowiona właśnie i zaktualizowana do początków 2012 roku książka Martina Jacquesa When China Rules the World (wyd. I 2009, wyd. II 2012). Autor tego obszernego studium, wahając się między entuzjazmem a realizmem, zarysowuje obraz świata, w którym Chiny już niedługo zaczną rządzić. Pisze przy tym również o tamtejszej motoryzacji czy konfucjanizmie, ale także o olimpiadzie w Pekinie, rozroście megamiast czy chińskiej telewizji. Bogaty materiał empiryczny i statystyczny sąsiaduje tu z syntetyczno-spekulatywnymi rozważaniami na temat domniemanej chińskiej wyjątkowości. 

Kopia czy oryginał?


Pytanie o wyjątkowość Chin od lat jest podstawowym problemem sinologii – czy Chiny są zasadniczo czymś innym, czy jednak czymś podobnym do cywilizacji Zachodu? Często na Zachodzie wierzy się, że wraz z modernizacją Chiny – chcąc nie chcąc – staną się takie, jak my, po prostu „zleją się” z Zachodem kulturowo, cywilizacyjnie, politycznie. Jacques zdecydowanie sprzeciwia się temu przekonaniu,a Chiny nie tylko nie upodobnią się do Zachodu, ale, przeciwnie, idąc własną drogą do nowoczesności, prędzej czy później zmuszą nas do – przynajmniej częściowego – upodobnienia się do nich, a przynajmniej do akceptacji nowego porządku, w którym to Chińczycy będą rozdawać karty. Specyfika Chin jest zdaniem Jacques’a tak radykalna, że nawet pojęcie „dominacji chińskiej” będzie najpewniej znaczyło coś zupełnie innego, niż dominacja Zachodu – w tym kontekście Jacques zdaje się nawet sugerować, że wbrew czarnym scenariuszom zmiana światowego hegemona może być nawet dla reszty świata zmianą na lepsze, zważywszy na „aksamitny” model dominacji, jaki zawsze przeważał w zagranicznej polityce Państwa Środka.

Rozstrzyga to jeszcze jedną ważną kwestię, o którą spierają się badacze: jak właściwie określić należy chiński kapitalizm? Zwolennicy teorii „homogenicznej” oraz wewnętrzni lewicowi krytycy polityki KPCh twierdzą zwykle, że w Chinach mamy do czynienia z modelem neoliberalnym – wskazują na rosnące rozwarstwienie, wyzysk robotników, brak zabezpieczeń społecznych i postpolityczność rządów partii, technokratycznej i wyzbytej idei. Jacques, podobnie zresztą jak Giovani Arrighi, kreśli całkiem inny obraz. Otóż Chiny stanowią jego zdaniem unikatową w skali historii świata organizację polityczną. Państwo nie narodowe, lecz, nawet jeśli współdzielące z narodowym pewne cechy, przede wszystkim stanowiące odrębną formę cywilizacyjną. Chiny to państwo-cywilizacja, w której naród jest zarazem odrębną rasą (w swoich własnych przynajmniej oczach), a jedność i totalność zasadą podstawową, do tego stopnia, że pojęcia: Chiny-cywilizacja-rasa-naród-rodzina-państwo-gospodarka stanowią w dużej mierze serię synonimów, odnosząc się do rozmaitych atrybutów zasadniczo jednej substancji. Państwo-cywilizacja, naród-rasa-rodzina, kapitalizm państwowy – określenia te przybliżyć mają nas do zrozumienia niesamowitej chińskiej monolityczności, jedności, która ogarnia całą tę niesamowitą złożoność, nadając jej potężny impet, uwalniając bezprecedensową dynamikę przy jednoczesnym zachowaniu pewnej stabilności. Ale właśnie ów prymat zasady jedności w Chinach jest też czymś, co w naszych oczach budzić może, obok podziwu, także zgrozę, tudzież jak najgorsze oczekiwania.

Psychologia powierzchni

Dla ludzi Zachodu czymś najbardziej fundamentalnym jest jednostka, indywiduum. Ja jako świat dla siebie to zasada, która nawet jeśli w praktyce musi się skonfrontować z obiektywnymi warunkami materialnymi, to przecież organizuje naszą tożsamość i warunkuje wartość, jaką przypisuje się pojedynczym ludziom. W związku z tym w innych wymiarach, właśnie z myślą o ochronie tych wartości, nowoczesny Zachód zdecydował się na pewne rozproszenie, rozczłonkowanie, rozbicie jedności; dozwalając na wewnętrzną heterogeniczność. Hobbes, który chciał, by państwo – niezależnie od rodzaju rządów – stanowiło absolutną jedność, musiał pod względem wpływów ustąpić Locke’owi, który jako jeden z pierwszych, obok Monteskiusza, mówił o konieczności podziału władzy; obaj też raczej minimalistycznie rozumieli zadania rządu.

W Chinach jest na odwrót. Ryzykując pewne uproszczenie, można podsumować wywody Jacques’a jednym zdaniem: Jedno, jedyne i niepodzielne jest w Chinach państwo, a nie jednostka. Być może najdalszym i najbardziej drastycznym echem tej zasady jest pobieranie narządów od skazanych na śmierć. Jedność władzy, jedność państwa, gospodarki, narodu, wreszcie, jedność familiarna, zgodnie z którą „wszyscy Chińczycy to jedna rodzina, a rząd jest jak ojciec” przesądzają o „niepodzielności” całości, na rzecz której grać muszą zgodnie i harmonijnie wszystkie części. Niesamoistność pojedynczej osoby, stopień jej podporządkowania (nawet na wyższych szczeblach drabiny społecznej) interesom ogólności, odbierają jej sens osobnego „swojego świata”. Chińska równość, choć wartościowa, wywodzi się przecież z tradycji poddaństwa, a nie obywatelstwa i niesie w sobie element uniformizacji, poniżenia, wręcz unicestwienia wszelkich aspiracji „ja”.

Można się zżymać, że liberalna demokracja daje nam na własność prywatną nasze ciała, ale przecież to lepsze, niż system, w którym takiej ideologii zupełnie brak. W efekcie tam, gdzie więzi społeczne ulegają z jakichkolwiek, przeważnie ekonomicznych powodów rozluźnieniu, pozostawiona samej sobie jednostka zapada się we własną pustkę, imploduje, dekomponuje niczym bohaterowie filmów tajwańskiego reżysera Tsai-Ming-Lianga – jednego z ciekawszych eksploratorów zadziwiającej psychologii chińskiej nowoczesności, psychologii powierzchni, w ramach której brak więzi oznacza brak najbardziej własnej tożsamości, poczucia, że jest się w ogóle kimś. Efektem jest także kultura wstydu (przed innymi), a nie winy (czyli relacji wobec samego siebie). Dodajmy do tego niesamowitą ciasnotę (zaludnienie na km2 w miastach nieporównywalne z jakimkolwiek miejscem w Europie), która prowadzi do pewnej brutalizacji, bezceremonialności stosunków, standardowo bardziej autorytarnych, nie tylko na dobrze znanym przykładzie sądownictwa, lecz także na poziomie bardziej bezpośrednich mikrorelacji międzyludzkich (rodzicielskich czy profesjonalnych) – a otrzymamy obraz, który Europejczykowi kojarzyć się może tylko jak najgorzej.

To jasne, że wszystkim tym ogólnym uwagom przeciwstawić można przykłady, które je podważają – mimo tłoku zasadą chińskiego masowego zgromadzenia mogłaby być przecież także ta, którą ucieleśniają publiczne ćwiczenia tai-chi, gdzie mimo niewielkiej przestrzeni pomiędzy ludźmi stanowią oni niesamowicie synchroniczną i zwartą strukturę, w której ciasnota wytwarza raczej bezpieczeństwo i nie narusza proksemicznej stabilności. Nie chodzi jednak o to, że w Chinach brak wewnętrznych napięć i konfliktów, rzecz w tym, że specyfika chińskiej organizacji polega na zupełnie nieprześcignionej dominacji harmonii ponad wszelkimi zaburzeniami, co stanowi siłę, której my na Zachodzie nie potrafimy dokładnie rozpoznać i docenić.

Niewidzialna ręka rynku vs. widzialna ręka aparatczyków

W efekcie Chiny osiągają niesamowity poziom unifikacji, w której wielość elementów – żywioł ekonomiczny, żywioł polityczny, popularny, intelektualny – układa się w skoordynowany, integralny twór. Poszczególne władze nie wchodzą tu we wzajemne konflikty i nie stawiają sobie oporu, lecz harmonizują z sobą, akumulując moc, nie trwoniąc jej – lub trwoniąc ją w minimalnym stopniu – na wewnętrzne tarcia. Podstawą systemu autorytetu państwa-cywilizacji jest niesamowita sprawność administracji i zręczność w zarządzaniu. Otóż chińskie państwo-cywilizacja kieruje samodzielnie większością spraw – kontrolując nie tylko kluczowe przedsiębiorstwa, ale i działając według „planów pięcioletnich” rozwoju rynkowej gospodarki narodowej – i robi to, jak niejednokrotnie podkreśla Martin Jacques, zasadniczo bardzo efektywnie, osiągając oszołamiające sukcesy. Cały rozkwit gospodarczy kraju, począwszy od lat 80. ubiegłego wieku, sterowany jest bynajmniej nie przez niewidzialną rękę rynku, lecz przez „technokratycznych aparatczyków” – jak często pogardliwie nazywa się tych zasadniczo utalentowanych, sprawnych i oddanych racji stanu urzędników, których kompetencje są naprawdę ważnym argumentem na rzecz chińskiej merytokracji.

Chińskie „państwo maksymalne” potrafi przeciwstawić się rozrostowi władzy rynków finansowych, nie pozwala też na powstanie niezależnych ognisk władzy biznesu – ten ostatni zwykle inkorporowany jest do struktur partyjno-państwowych. Podporządkowuje kapitał własnym interesom. Steruje nim na tyle sprawnie, że owoce średniego rocznego wzrostu na poziomie ok. 10% PKB konsumują nie tylko wzmiankowani milionerzy, ale i ubożsi, których warunki życia uległy ponoć w ostatnich latach znacznej poprawie (o wiele większej niż np. w konkurujących z Chinami pod względem rozwoju Indiach) – przy czym z dumą ogłasza się, że bardzo ograniczono w Chinach obszary najskrajniejszej biedy.

Dzięki tym osiągnięciom – które być może będą kontynuowane wraz z tym, jak rząd zdecydował się podwyższyć konsumpcję wewnętrzną (której niski poziom przestaje powoli być główną przewagą komparatywną tamtejszej gospodarki) – władze kraju cieszą się wśród ludności ogromnym, przytłaczającym poparciem, napotykając jedynie minimalny sprzeciw. Dlatego zdaniem Jacques’a między bajki należy włożyć przekonanie, że Chińczycy tęsknią do demokracji liberalnej w zachodnim stylu. Z punktu widzenia „chińskiej ulicy” ci, którzy w 1989 żądali na placu Tienanmen demokracji w zachodnim stylu, byli odszczepieńcami, dziwakami. Państwo bynajmniej nie cierpi na brak legitymizacji, wręcz przeciwnie, mało które w istocie ma równie lojalnych, patriotycznych i zadowolonych obywateli, równie mocno jak Chińczycy się z nim identyfikujących, z niego czerpiących swoje poczucie wartości.

To prawda, że obraz ten może być hurra-optymistyczny, wszak legendarna jest też chińska korupcja, do tego dochodzi zanieczyszczenie środowiska, setki strajków pracowniczych i buntów wiejskich, najczęściej przeciw opresyjnej i nieudolnej lokalnej władzy bądź niegodziwym warunkom pracy; spektakularne porażki w realizacji najbardziej monumentalnych projektów, jak Tama Trzech Przełomów czy katastrofa na nowootwartej linii superszybkiej kolei; jest też bieda na słabiej uprzemysłowionej prowincji, wreszcie tragiczny i przygnębiający jest los Tybetu; nie mówiąc już o braku demokracji, społeczeństwa obywatelskiego i praw człowieka. Wszystko to stawia pod wielkim znakiem zapytania, czy Chinom uda się bez żadnych porażek i regresów kontynuować ekspansję. 

Co nas czeka, gdy Chińczycy zaczną nadawać ton sprawom świata? Zdaniem jednych koniec kapitalizmu – na niedawnej konferencji filozoficznej na Uniwersytecie Wuhan poświęconej dziedzictwu myśli Lenina dowodzono, że oto komunistyczne Chiny dokonały swoistego przechwycenia kapitalizmu przez państwo i zaprzęgły go do służby komunistycznej idei. Przyspieszając jego dynamikę, wyzyskując ją na potrzeby klas pracujących raczej niż wyższych, jednocześnie prowadzą go do dialektycznego samoprzezwyciężenia – dokładnie tak, jak przewidywał już Marks. Martin Jacques nie idzie aż tak daleko, ale jego zdaniem chińskie rządy przyniosą stosunki międzynarodowe bardziej demokratyczne niż te obecne. Hegemonię konstruują bowiem bardziej wokół symboli i uznania niż poprzez dążenie do wykorzystania własnej przewagi przeciw słabszym (choć stosunek do Tybetu może przeczyć tej tezie, to jego specyfika wynika może z tego, że Chiny traktują Tybet jak swą sprawę wewnętrzną, a nie część polityki międzynarodowej). Chiny są o wiele bardziej kooperatywne, a o wiele mniej rywalizacyjne i wojownicze niż mocarstwa zachodnie, toteż ich przywództwo oznaczać będzie dla większości świata raczej ulgę niż ucisk. Za przykład niech posłuży Afryka, gdzie zmiana hegemona już się dokonała i generalnie odbierana jest przez miejscową ludność jako korzystna.

Pozostaje jednak sporo wątpliwości. Jacques być może zbyt wiele bierze za dobrą monetę, zbyt szybko odpowiada na pytanie o szczerość oficjalnych chińskich deklaracji, naiwnie wierząc, że nie kryją one żadnych bardziej agresywnych aspiracji i zamierzeń. Wszak skryte oblicze Chin nie przestaje wcale nasuwać myśli, że jest w tym wszystkim jakieś drugie, głęboko skrywane dno.

Martin Jacques, When China Rules the World, The End of the Western World and the Birth of a New Global Order, 2nd Ed., Penguin Books 2012.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij