Unia Europejska

Podkaminer: Polska w Eurolandzie? Jestem na nie!

Proszę mi powiedzieć, jakież to korzyści gospodarcze z euro odniosła Portugalia? Albo Grecja?

Do 2008 r. rządzące krajem elity nie kryły się z zamiarem jak najrychlejszego zastąpienia złotego euro. Idea ta była też popularna w kręgach „intelektualistów”, upatrujących we wspólnej walucie dodatkowego symbolu (gwarancji?) pożądanej przez nich europeizacji kraju, jego integracji z Europą (Zachodnią). Wieloosobowe zespoły dobrze opłacanych „ekspertów”, powołane w celu dostarczenia stosownych „podkładek merytorycznych”, spisywały się bez zarzutu. Sporządzały tysiącstronicowe raporty dowodzące ekonomicznej słuszności decyzji o przystąpieniu do Eurolandu.

Nie dziwi więc, że na krynickim Forum Ekonomicznym (wrzesień 2008) premier Tusk uroczyście obiecywał wprowadzenie euro już w 2011 r. Narodowy Bank Polski i Ministerstwo Finansów były nieco bardziej wstrzemięźliwe. Tym niemniej obie te instytucje intensywnie pracowały nad Mapą drogową przyjęcia euro przez Polskę. Dokument o tym tytule, datowany na październik 2008, wciąż jeszcze można odnaleźć na stronie internetowej NBP. Możemy się z niego dowiedzieć, że istotnie, już od 1 stycznia 2012r. mieliśmy się posługiwać walutą „wspólnotową”. 

W miarę jak gospodarka Eurolandu pogrążała się (w 2009r) w kryzysie, stygł też entuzjazm do przyjęcia euro. Trwający do dzisiaj kryzys wtórny, który od 2011 r. przeżywa gospodarka Eurolandu (oszczędzając wszakże główne kraje pozaeuropejskie – w tym USA i Japonię, oraz Szwecję i W. Brytanię – kraje, które roztropnie trwają przy własnych walutach, pozostając członkami Unii Europejskiej), nie wyleczył jeszcze wszystkich z dawniejszych złudzeń. „Późny Tusk” (w przeciwieństwie do „wczesnego”) nie należał już do entuzjastów rychłego przystąpienia Polski do strefy euro. Premier Kopacz również zadaje się nie czuć potrzeby snucia konkretnych planów w tym względzie. Z kolei główna partia opozycyjna jest zdecydowanie przeciwna przyjęciu euro w dającej się przewidzieć przyszłości.

Perspektywa trwałej nieobecności Polski w strefie euro jest źródłem niezadowolenia wyrażanego nie tylko przez wielu publicystów – ale także przez różne osobistości. Koronnym argumentem zwolenników jak najszybszego zastąpienia złotego euro wydaje się chęć uniknięcia „peryferyzacji” kraju.

Są tu dwa motywy. Po pierwsze, trzymając się złotego, Polska pozbawia się – zdaniem wielu – korzyści płynących z członkostwa w „Europie pierwszej szybkości”. Ma to mieć niekorzystne skutki dla gospodarczych perspektyw kraju. Po drugie, wstąpienie do Eurolandu ma zapewnić Polsce miejsce w „centrum” – tam, gdzie wykuwa się „rozwiązania” decydujące o przyszłości kontynentu (a po części może i całego globu). Motyw „ambicjonalny” do mnie nie przemawia. „Rozwiązania” decydujące o przyszłości są – i zawsze będą – wypracowywane w wąskim gronie, do którego Polska (tzn. jej elity rządzące), już tylko z racji naszego skromnego potencjału gospodarczego, długo należeć nie będzie. Elity rządzące nawet nieporównywalnie mocniejszych krajów członkowskich Eurolandu (Włoch, a nawet Francji) mają mocno ograniczony wpływ na obowiązujące „rozwiązania”. Wpływ znaczący, choć też nie absolutny, mają już raczej elity Niemiec. Poza tym można chyba zaryzykować tezę, że w globalizującym się świecie głos znaczący mają raczej kręgi anonimowego „biznesu transatlantyckiego” (vide tryb negocjacji traktatu o wolnym handlu UE z USA oraz prawdopodobna treść tegoż traktatu).

Nie ma się co łudzić: tak czy inaczej wpływ Polski na „rozwiązania” obowiązujące w Eurolandzie nie będzie dużo większy niż Grecji lub Portugalii. A więc praktycznie żaden.

„Ekonomiczny” motyw mający uzasadniać potrzebę przystąpienia do Eurolandu jest jeszcze bardziej wątpliwy. Zacznijmy od tego, że Euroland – „Europa pierwszej szybkości” – jest strefą sekularnie [tzn. w perspektywie trendów długofalowych – przyp. red] spowalniającego wzrostu gospodarczego. W ostatniej dekadzie jej „szybkość” jest praktycznie zerowa. Wzrost w Eurolandzie spowalnia z dekady na dekadę. Jednocześnie staje się on coraz bardziej niestabilny. Wyczerpująca analiza przyczyn tego stanu rzeczy wykracza poza ramy niniejszego tekstu. Moim (i nie tylko zresztą moim) zdaniem przyczyną tego, że Euroland stał się „Europą na jałowym biegu”, są błędne doktryny ekonomiczne leżące u podstaw traktatu z Maastricht i – zwłaszcza – u podstaw polityki gospodarczej prowadzonej w Niemczech, w gospodarczym „sercu Eurolandu”.

W dużym skrócie: jedna z tych doktryn wymaga prowadzenia polityki zrównoważonych finansów publicznych. Taka polityka nie może być jednak skutecznie wyegzekwowana w gospodarce wysokorozwiniętej, w której prywatne oszczędności z reguły znacznie przewyższają rozmiary zamierzonych prywatnych inwestycji powiększających (krajowy) majątek produkcyjny.

W gospodarce cechującej się nadwyżką oszczędności prywatnych nad prywatnymi inwestycjami deficyt finansów publicznych może być arytmetyczną koniecznością!

Na mocy niepodważalnych zasad buchalterii narodowej nadwyżka oszczędności prywatnych jest dokładnie równa sumie krajowych nadwyżek handlowych oraz – właśnie – deficytu finansów publicznych. Nie jest przypadkiem, że finanse publiczne głównych krajów uprzemysłowionych (w tym USA i wszystkich dużych gospodarek Europy Zachodniej) od niepamiętnych czasów charakteryzują się chronicznymi i z reguły bardzo znaczącymi deficytami. Zbilansowanie finansów publicznych (a tym bardziej wypracowanie nadwyżek budżetowych) jest nie lada sztuką. Udaje się ona przede wszystkim krajom wypracowującym nadwyżki w handlu zagranicznym. Sztuka ta udała się właśnie Niemcom, których gigantyczne nadwyżki handlowe pozwoliły zagospodarować nadmierne prywatne oszczędności krajowe. Sztuka ta nie udaje się jednak np. Japonii. Gospodarka Japonii przez dziesięciolecia odnotowywała jednocześnie wielkie nadwyżki handlowe i wielkie deficyty finansów publicznych. Dlaczego? Ponieważ nawet olbrzymie nadwyżki eksportowe nie wystarczały dla zagospodarowania gigantycznych japońskich oszczędności prywatnych.

Mechaniczne redukowanie deficytów finansów publicznych, które narzuca się wszystkim krajom członkowskim UE (poważnie zaś członkom Eurolandu), nie może być skuteczne tak długo, jak długo w gospodarce występują nadwyżki prywatnych oszczędności. Te ostatnie występują zaś prawie zawsze – wyjąwszy sytuację nadzwyczajnego boomu inwestycyjnego (oraz sytuacje głębokiego kryzysu „zjadającego” prywatne oszczędności). Wojna o zrównoważone budżety, uparcie toczona w Eurolandzie, jest więc wojną z prawami arytmetyki. Ostatecznego zwycięstwa tu nie będzie. Ale – jak pokazuje praktyka – pochłania ona coraz więcej całkowicie zbędnych ofiar.

Doktryna komplementarna do doktryny „zdrowych finansów publicznych” stanowi, że kraje członkowskie Eurolandu powinny być „konkurencyjne” – tzn. powinny wypracowywać nadwyżki w handlu zagranicznym. Nadwyżki w handlu zagranicznym miałyby więc zagospodarowywać krajowe nadwyżki prywatnych oszczędności. Doktryna „konkurencyjności” jest jednak wewnętrznie sprzeczna: nadwyżki handlowe jednych krajów muszą oznaczać deficyty innych krajów! Wszystkie kraje nie mogą jednocześnie wypracowywać nadwyżki w handlu zagranicznym! Co gorsza, w praktyce Eurolandu dążenie do „konkurencyjności” przybrało formę patologiczną.

W warunkach postępujacej od połowy lat 70. liberalizacji handlu i inwestycji zagranicznych mamy w UE do czynienia z „race to the bottom” – polityką konkurowania kosztami pracy.

Sytuację w Eurolandzie dodatkowo komplikuje brak walut narodowych. Tradycyjnie (jeszcze w latach 80.) nie było bezwzględnej konieczności konkurowania kosztami pracy. Nie było wtedy jeszcze – nawet w UE –  pełnej swobody handlu. Przepływy kapitału były wciąż kontrolowane i raczej ograniczone. Straty konkurencyjności cenowej rekompensowano (albo rekompensowały się one same) w istocie dość bezboleśnie: poprzez stosowną dewaluację walut narodowych względem marki niemieckiej. Obecnie takiej możliwości – w Eurolandzie – nie ma. Pozostaje więc naśladownictwo antypracowniczej polityki prowadzonej w Niemczech. Ta zaś sprowadza się do systematycznego ograniczania płac należnych „robolom” z tytułu rosnącej wydajności pracy – przy postępującym zwiększaniu „udogodnień dla biznesu”. W efekcie ogranicza się wzrost spożycia i inwestycji krajowych w samych Niemczech, a zwiększa się nadwyżki oszczędności „wypracowywane” przez niemiecki biznes. Skutki tej polityki są – jak na obrazku widać – coraz bardziej opłakane dla całego Eurolandu. Na dłuższą metę skutki te będą katastrofalne także dla samych Niemiec…  

Bez odrzucenia obecnych paradygmatów – na co się jeszcze nie zanosi – przyszłością Eurolandu jest trwała stagnacja, jeśli nie pogłębiająca się recesja. Alternatywą jest rozpad Eurolandu – powrót do walut narodowych. W obu przypadkach jest złudzeniem liczyć na korzyści, jakie Polska mogłaby odnieść z członkostwa.

Proszę mi powiedzieć, jakież to korzyści gospodarcze z członkostwa w Eurolandzie odniosła Portugalia? Albo Grecja? Mniej niż zero. A ściślej mówiąc, tylko wymierne (i niewymierne) straty.  

Leon Podkaminer pracuje w Wiedeńskim Instytucie Międzynarodowych Porównań Gospodarczych (WIIW) i jest profesorem w Wyższej Szkole Finansów i Prawa w Bielsku-Białej.

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij